Fragment książki Elijaha Walda „Bob Dylan i muzyczna rewolucja”, którą w przekładzie Macieja Muszalskiego wydała Czarna Owca
Dla wielu ludzi historia Newport z 1965 roku jest prosta: Bob Dylan był zajęty narodzinami, a każdy, kto nie powitał tej przemiany entuzjastycznie, był widocznie zajęty powolnym umieraniem. Paul Nelson (założyciel wraz z Jonem Pankake fanzinu pod tytułem „The Little Sandy Review” – przyp. red.), ujął to dosadnie w pożegnalnym tekście, gdy odchodził z magazynu „Sing Out!”: „Nie miejcie złudzeń, publiczność musiała dokonać jasnego wyboru – i dokonała go. […] Wybrali duszenie się zamiast nowatorstwa i przygody, cofanie się zamiast ruchu naprzód, martwą dłoń zamiast żywej”.
Nie trzeba było się z nim zgadzać, by dostrzec, że nastąpił punkt zwrotny. „Gdy Dylan przeszedł na elektryczność, to był początek końca” – mówi George Wein (pianista jazzowy i producent, współtwórca Newport Jazz Festival – przyp. red.). Festiwal w Newport „przetrwał jeszcze cztery lata, ale już nigdy nie był taki sam. Od tamtej chwili nie byliśmy już »właśnie tym«, przestaliśmy być modni, przestaliśmy się liczyć. Byliśmy po prostu folkowcami z dawnych czasów”.
Wein nie ocenia ani Dylana, ani publiczności – po prostu stwierdza fakty: „Kiedy na scenę weszli Beatlesi, ogromna część młodzieży ruszyła za nimi. Wciąż jednak mnóstwo ludzi walczyło o muzykę akustyczną. A Bobby Dylan i Joan Baez byli królewską parą tego świata. Nie Peter, Paul and Mary, nie The Kingston Trio – to komercja. Wykonawcami, którzy trzymali przy życiu prawdziwych ortodoksów, byli Bobby i Joanie. Kiedy Bobby odszedł, mogli podążyć ze swoimi przyjaciółmi. Nie musieli już z nimi walczyć, bo ich idol też tam poszedł”.
Oczywiście Dylan już tam był od sześciu miesięcy – czyli od wydania płyty „Bringing It All Back Home”. Ale w Newport rozegrało się coś innego. W trakcie przerwy tego wieczoru Theodore Bikel (kompozytor i piosenkarz folkowy – przyp. red.) podsumował to jednym zdaniem, mówiąc dziennikarzowi „Broadside”: „Nie gwiżdże się w kościele, nie gra się rock’n’rolla na festiwalu folkowym”. Aby ta analogia miała sens, Newport należy uznać za kościół – ciche, szanowane miejsce, w którym porządni ludzie wiedzą, jak się zachować. Pete Seeger (piosenkarz folkowy, prekursor protest songów – przyp. red.) był pastorem. Zaniepokojeni fani – szacownymi członkami wspólnoty. A Dylan? Młodym buntownikiem, który gwizdał w świątyni. Czyli dokładnie takim człowiekiem, jakim był zawsze. Tak samo jak Seeger. Obaj byli tym, co Newport do tamtej pory celebrowało.