Reklama

„Bob Dylan i muzyczna rewolucja”: Buntownik, który gwizdał w świątyni

Na festiwalu Newport w 1965 r. Bob Dylan pokazywał, kim jest i o co mu chodzi. Nie miał najmniejszego zamiaru udowadniać, że nadal należy do prestiżowej folkowej kliki.

Publikacja: 18.07.2025 15:40

„Bob Dylan i muzyczna rewolucja”: Buntownik, który gwizdał w świątyni

Foto: JACOB FORSELL/TT News Agency via AFP

Fragment książki Elijaha Walda „Bob Dylan i muzyczna rewolucja”, którą w przekładzie Macieja Muszalskiego wydała Czarna Owca

Dla wielu ludzi historia Newport z 1965 roku jest prosta: Bob Dylan był zajęty narodzinami, a każdy, kto nie powitał tej przemiany entuzjastycznie, był widocznie zajęty powolnym umieraniem. Paul Nelson (założyciel wraz z Jonem Pankake fanzinu pod tytułem „The Little Sandy Review” – przyp. red.), ujął to dosadnie w pożegnalnym tekście, gdy odchodził z magazynu „Sing Out!”: „Nie miejcie złudzeń, publiczność musiała dokonać jasnego wyboru – i dokonała go. […] Wybrali duszenie się zamiast nowatorstwa i przygody, cofanie się zamiast ruchu naprzód, martwą dłoń zamiast żywej”.

Nie trzeba było się z nim zgadzać, by dostrzec, że nastąpił punkt zwrotny. „Gdy Dylan przeszedł na elektryczność, to był początek końca” – mówi George Wein (pianista jazzowy i producent, współtwórca Newport Jazz Festival – przyp. red.). Festiwal w Newport „przetrwał jeszcze cztery lata, ale już nigdy nie był taki sam. Od tamtej chwili nie byliśmy już »właśnie tym«, przestaliśmy być modni, przestaliśmy się liczyć. Byliśmy po prostu folkowcami z dawnych czasów”.

Wein nie ocenia ani Dylana, ani publiczności – po prostu stwierdza fakty: „Kiedy na scenę weszli Beatlesi, ogromna część młodzieży ruszyła za nimi. Wciąż jednak mnóstwo ludzi walczyło o muzykę akustyczną. A Bobby Dylan i Joan Baez byli królewską parą tego świata. Nie Peter, Paul and Mary, nie The Kingston Trio – to komercja. Wykonawcami, którzy trzymali przy życiu prawdziwych ortodoksów, byli Bobby i Joanie. Kiedy Bobby odszedł, mogli podążyć ze swoimi przyjaciółmi. Nie musieli już z nimi walczyć, bo ich idol też tam poszedł”.

Oczywiście Dylan już tam był od sześciu miesięcy – czyli od wydania płyty „Bringing It All Back Home”. Ale w Newport rozegrało się coś innego. W trakcie przerwy tego wieczoru Theodore Bikel (kompozytor i piosenkarz folkowy – przyp. red.) podsumował to jednym zdaniem, mówiąc dziennikarzowi „Broadside”: „Nie gwiżdże się w kościele, nie gra się rock’n’rolla na festiwalu folkowym”. Aby ta analogia miała sens, Newport należy uznać za kościół – ciche, szanowane miejsce, w którym porządni ludzie wiedzą, jak się zachować. Pete Seeger (piosenkarz folkowy, prekursor protest songów – przyp. red.) był pastorem. Zaniepokojeni fani – szacownymi członkami wspólnoty. A Dylan? Młodym buntownikiem, który gwizdał w świątyni. Czyli dokładnie takim człowiekiem, jakim był zawsze. Tak samo jak Seeger. Obaj byli tym, co Newport do tamtej pory celebrowało.

Reklama
Reklama

To jednak nie Dylan uległ transformacji w tamten weekend. To Newport i delikatna równowaga sojuszy, które tworzyły folkowy renesans i ducha lat sześćdziesiątych, uległy zmianie. Stare lata sześćdziesiąte, które wtedy wciąż wydawały się nowe – epoka, w której zagrożeniem była nieokreślona bomba wisząca nad głowami wszystkich, młoda lewica wciąż podziwiała dawnych działaczy związkowych, a nadzieją była integracja i prawa obywatelskie dla wszystkich. Gdyby przypisać tej erze ludzką twarz, to nie Dylan został przemieniony, lecz Seeger. Tak podsumował to Nelson: „Publiczność mogła wybrać przeszłość lub przyszłość – i wybrała Seegera. Nie było zaskoczeniem, że Dylan symbolizował przyszłość; prawdziwą nowiną było to, że Seeger należał do przeszłości”.

Czytaj więcej

Ozzy Osbourne żegna się i wzywa Boga

Z siekierą na scenę?

Zresztą nie do byle jakiej – był uosobieniem przeszłości statecznej i konserwatywnej. Stał tam niczym dyrektor szkoły średniej w Hibbing i trzymał siekierę. „Widzieliśmy wyraźnie, jak wściekle sadził kroki – wspomina jeden z młodszych widzów. Następnego dnia wszyscy mówili o tej siekierze”.

„Znienawidziłem Pete’a Seegera na resztę życia za jego sceniczny faszyzm. Dylan i Butterfield mówili za nas i do nas, podczas gdy – wtedy to pojąłem – Seeger mówił do pokolenia moich rodziców. Całe to męczeńskie paplanie o czarnej liście, o gitarach zabijających faszystów i podążaniu jak piesek za Woodym Guthriem nie miało już dla mnie żadnego znaczenia, kiedy Seeger wszedł na scenę i próbował narzucić swoją wizję tego, czym powinien być folk. Była to koncepcja rodem z hootenannies i »Sing Out!«”.

Największym mitem Newport 1965 jest Seeger z siekierą. Paul Rothchild był naocznym świadkiem i wspomina, że kiedy Dylan i jego zespół uderzyli w rock’n’rollową głośność, „Pete Seeger był wściekły. Pobiegł gdzieś na zaplecze, wrócił z siekierą i powiedział: »Jeśli ich zaraz nie zdejmiecie ze sceny, odcinam kable!«. Inni zaprzeczają, jakoby naprawdę miał siekierę w ręku, ale zgadzają się, że jej szukał. „Słyszałem to od wielu ludzi – mówi Peter Yarrow. – Że chciał znaleźć siekierę i przeciąć przewody […], co byłoby całkowicie zgodne z jego wściekłością”. Wein zauważa, że Seeger popisywał się swoimi umiejętnościami rąbania drewna z zespołem wykonującym teksańskie pieśni robotnicze, co dodawało historii prawdopodobieństwa. Kilka osób błędnie zapamiętało nawet, że Teksańczycy lub sam Seeger tego wieczoru występowali, ścinając kłodę na scenie.

Reklama
Reklama

Tak rodzą się legendy: Peter Yarrow (piosenkarz i autor tekstów – przyp. red.) ogłosił przed siedemnastotysięczną publicznością „Tylko pójdzie po swoją siekierę”, a pytanie „Czy chodzi mu o Pete’a?” szybko zamieniło się w „Słyszeliście, że Pete Seeger poszedł po siekierę?”. Wkrótce niektórzy ulepszyli historię, twierdząc, że widzieli go z siekierą albo że znajomy im o tym opowiadał. Inni uzupełnili to o wyjaśnienie, skąd się wzięła. W końcu nawet Seeger włączył to wspomnienie do swoich relacji. Często pytano go o tamten wieczór, a w latach dziewięćdziesiątych potrafił już wyjaśnić, w jaki sposób siekiera stała się częścią legendy: „Wściekłem się, że dźwięk jest tak zniekształcony i ze śpiewu Dylana nie sposób zrozumieć ani słowa. Śpiewał świetną piosenkę, »Maggie’s Farm«, fantastyczny utwór, ale nie było wiadomo, o co chodzi. Podbiegłem do dźwiękowców i powiedziałem: »Naprawcie to, żeby było go słychać!«. A oni odkrzyknęli: »Nie, tak ma być!«. Byłem tak rozjuszony, że powiedziałem: »Cholera, gdybym tylko miał siekierę, przeciąłbym te kable na miejscu«”.

Nie ma powodu wątpić w szczerość tej relacji, tak samo jak w to, że Rothchild naprawdę pamiętał Seegera z siekierą, a niektórzy widzowie wspominają występ jako najlepszy rock’n’rollowy koncert swojego życia, mimo że inni uważają go za katastrofę. W tamtej chwili jednak Seegera gnębiło coś więcej niż tylko nagłośnienie. Kilka dni po wydarzeniu napisał: „Uciekłem, by nie patrzeć i nie słuchać, bo nie mogłem znieść wrzasku tłumu ani jednej z najbardziej destrukcyjnych muzycznie chwil, jakich doświadczyłem po tej stronie piekła”.

Była to osobista notatka, próba uporządkowania myśli. Seeger widział, jak „ten wątły, niespokojny, bezdomny dzieciak, który przyjechał do Nowego Jorku w 1961 roku”, zmienił się w „wątłą, niespokojną, bezdomną gwiazdę na scenie”. Przeszedł drogę od poszukującego poety z „A Hard Rain’s a-Gonna Fall” do kogoś, kto pisał „donikąd nie wyruszam dziś”. Seeger był rozczarowany, że intrygujący głos Dylana nie niesie już nadziei. Zastanawiał się, dlaczego. „Może przez dziewczynę, która odeszła? Przez nowego menedżera? Albo przez szpony fanów? A może zabił go nadmiar sympatii?”.

Czytaj więcej

„Nieocalony”. Biografka rzuca nowe światło na dramat Tadeusza Borowskiego

Bob jak Picasso?

Seeger zaczął też rozważać, czy sam nie przyłożył do tego ręki. Wspominając, jak teściowa umierała na raka, wyobraził sobie „bestię z wydrążonymi kłami”, [która] „wysysała z niej soki życia” i napisał: „Kto wie, może jestem jednym z tych kłów, które osuszyły Boba do cna. Piszę te słowa w nadziei, że czegoś się nauczę, zadając pytania, z którymi ktoś musi mi pomóc, używając słów, których nigdy nie zamierzałem używać. Mam nadzieję, że się mylę – ale jeśli mam rację, oby to się nie powtórzyło”.

Nawet w prywatnych rozważaniach Seeger podkreślał, że nie jest przeciwnikiem rock’n’rolla ani grania ze wzmacniaczami. Pisał, że lubił Muddy’ego Watersa i Chucka Berry’ego, ale dodawał: „Przyznaję, że tak jak bluesa i flamenco, nie mogę tego słuchać zbyt długo za jednym razem. Ale osobiście nie czuję się aż tak agresywny”. Głośność, rytm i intensywność emocji odbierał jako agresję, a nie zaproszenie do wspólnej zabawy. A nawet gdyby tak to odebrał, mógłby nie zaufać temu wrażeniu. Siedem lat później wspominał: „Wtedy w ogóle nie rozumiałem »Maggie’s Farm«. Wydawała mi się błaha – chyba nawet nie zwróciłem na nią uwagi”. Później usłyszał wykonanie Earla Scruggsa na wiecu przeciwko wojnie w Wietnamie i uznał piosenkę za „wspaniałą, bezkompromisową”.

Reklama
Reklama

Wciąż jednak nie mógł się pogodzić z tym, że folk i pop coraz bardziej się przenikają. Często czuł się rozdarty. W 1967 roku wysłał ojcu egzemplarz najnowszego albumu Dylana – „John Wesley Harding” – z podsumowaniem ewolucji muzyka: „Lewica próbowała go wynieść na piedestał, on zareagował na to gwałtownie, mówiąc wszystkim »pieprzcie się«. Ubierał się ekstrawagancko, wykrzykiwał nowe piosenki z elektrycznym akompaniamentem, cynizm wyszedł u niego na pierwszy plan. Powszechnie uważano, że bierze narkotyki”.

Nowy album sugerował kolejną zmianę, a Seeger podsumował to następująco: „Może Bob Dylan będzie jak Picasso, zaskakując nas co kilka lat nowym okresem twórczym. Mam nadzieję, że będzie żył równie długo. Nie widzę innego songwritera, który mógłby mu dorównać pod względem niezależności i oryginalności, mimo że jest częścią tradycji”.

Dla Seegera to był kluczowy problem: z jednej strony jest ważne, by artyści tworzyli osobiste, ważkie utwory, z drugiej – nie należy zapominać o wspólnocie i tradycji. Jego pierwszą reakcją na elektryczny występ Dylana były rozpacz i gniew, drugą – próba zorganizowania wspólnego finału, który mógłby uleczyć ranę. Później przyznał, że powinien był zareagować inaczej. Wyjść po secie Dylana na scenę i zapytać: „Dlaczego wygwizdujecie Boba?”. W publicznych wypowiedziach ostrożnie unikał krytykowania go, podkreślając, że nie złościł się na muzykę, a na system nagłośnienia. Starał się osadzić swoje zastrzeżenia w szerszym kontekście: zawsze uważał muzykę pop za rodzaj somy (napój rytualny z ksiąg wedyjskich – przyp. red.) usypiającej ludzi i odciągającej ich od prawdziwych problemów świata. Rock’n’roll według niego stanowił element tego procesu. Jeśli sprzeciwiał się poczynaniom Dylana, to dlatego, że uważał wielkie koncerty w Newport za wystarczający kompromis z ideą muzyki folkowej jako wspólnego doświadczenia, a wzmacniacze za kolejną barierę między artystą a publicznością. Z czasem jednak zaakceptował ewolucję rocka z połowy lat sześćdziesiątych i przyznał, że choć w radiu nadal dominuje „komercyjna tandeta”, to dobrej muzyki pop gra się więcej niż kiedykolwiek, a Dylan jest „głównym sprawcą tej poprawy”.

W 1967 roku Seeger był nawet gotów na własny eksperyment z elektrycznością – nagrał kilka utworów z Johnem Hammondem na harmonijce, Dannym Kalbem z Blues Project na gitarze elektrycznej, basistą i perkusistą. W opisie albumu napisał: „Pewnie to zaszokuje niektórych moich przyjaciół. Ale pamiętajcie, zaczynałem w licealnym zespole jazzowym. I każdy, kto używa mikrofonu, jest przecież podłączony do prądu. Zagadnienie, »kto będzie rządzić: człowiek czy maszyna?«, to nieustanne przeciąganie liny”. Sam jednak wprowadził pewną manipulację – elektryczne instrumenty zostały w miksie tak przyciszone, że równie dobrze mogłyby być akustyczne.

W każdym razie skupianie się na elektryczności odwracało uwagę od tego, co naprawdę istotne. Kiedy Marlon Brando wjechał do Wrightsville na czele swojego Black Rebel Motorcycle Club, mieszkańcy nie byli przerażeni dlatego, że nie lubili motocykli. Tak samo publiczność w Newport nie była zszokowana wyłącznie z tego powodu, że Dylan grał na Stratocasterze. Peter Yarrow był przekonany, że Dylan mógłby wykonać te same utwory w tym samym składzie i zostałby zaakceptowany, gdyby tylko inaczej do tego podszedł. Radził mu, by w utwory elektryczne wszedł powoli: „Zaśpiewaj kilka piosenek akustycznie, a potem powiedz, że pracujesz nad czymś nowym, jesteś bardzo podekscytowany i chciałbyś się tym podzielić. Wtedy publiczność zrozumiałaby, że to niekoniecznie coś sprzecznego z twoją tożsamością i celem”.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

„Becoming Led Zeppelin” – film o dobrych i złych czasach zespołu święci triumfy w kinach

Mięso i ziemniaki czy wata cukrowa?

Problem z jego radą polegał na tym, że Dylan robił dokładnie to: pokazywał, kim jest i o co mu chodzi. Nie miał najmniejszego zamiaru udowadniać, że nadal należy do prestiżowej folkowej kliki. Pisząc do rady festiwalu, Jim Rooney przedstawił niedzielny koncert jako konfrontację dwóch nieprzystających do siebie filozofii: „Pete rozpoczął wieczór od odgłosów płaczu nowo narodzonego dziecka i poprosił wszystkich, by zaśpiewali temu dziecku i powiedzieli mu, w jakim świecie przyjdzie mu dorastać. Ale Pete już wiedział, co chce usłyszeć. Mieli śpiewać o świecie pełnym zanieczyszczeń, bomb, głodu i niesprawiedliwości, ale i dodawać, że ludzie przetrwają. I wielu ludzi tak właśnie śpiewało. Dziecku dano nadzieję. A potem nastąpiła dylanowska eksplozja światła, dźwięków i gniewu. […] Ton wieczoru przepadł. Nadzieję zastąpiła rozpacz, bezinteresowność została zamieniona na arogancję, a harmonia – na nachalną kakofonię”.

Rooney czuł się rozdarty. Jak pisał, niezdolność Dylana do zaśpiewania „piosenki, którą Pete chciał usłyszeć […], była niepokojąca i bolesna dla tych z nas, którzy wciąż mają nadzieję”. Ale czy właśnie o to nie chodziło? „Czy pieśń ludowa musi być tylko o górach, dolinach i miłości braci i sióstr w całym kraju?”. To nie były już lata trzydzieste ani nawet pięćdziesiąte. Dylan podróżował samolotami, nosił „buty na obcasie i ubrania w europejskim stylu”. Jeśli ludzie czuli się dotknięci lub zaatakowani przez jego występ, nie był to przypadek ani nieporozumienie.

Rok wcześniej Ronnie Gilbert zapowiadała go jako „głos młodego Pokolenia”, mówiąc do publiczności: „Znacie go, jest wasz”. Ale Dylan uznał tę myśl za przerażającą i wstrętną. Jak pisał Rooney: „Tak kochany przez Pete’a Seegera »lud« to ten sam tłum, którego Dylan nienawidzi. W obliczu przemocy Bob wybiera samotność. […] Rzuca wszystkim wyzwanie, by mieli odwagę być równie samotni, oderwani od innych, nieczuli wobec nich jak on. Przekrzykując organy, perkusję i gitarę elektryczną, pyta: »Jak to jest być zdanym tylko na siebie?«. A nie sposób pomylić jego wrogości, buntu i pogardy dla tysięcy ludzi przed nim – tych, którzy nie są sami. I nie mogą dać sobie rady. Tamtej nocy chyba po raz pierwszy zrozumieli, co Dylan próbował im powiedzieć od ponad roku – że nie należy do nich ani do nikogo innego”.

Nie było to piękne, ale „za to o wiele ważniejsze od łatwego paplania o liberalnych ideałach”. W Newport wszyscy przywykli do komfortu i poczucia wspólnoty – otoczeni przez podobnie myślących. „I jedynym człowiekiem na całym festiwalu, który zakwestionował naszą pozycję, był Bob Dylan. Może nie ujął tego najlepiej. Może był grubiański. Ale wstrząsnął nami. I właśnie po to mamy poetów i artystów”.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Bob Dylan w czasach Donalda Trumpa, czyli co bard powiedział o prezydencie

Nelson przedrukował dużą część listu Rooneya w „Sing Out!”, dodając swoje własne, jeszcze bardziej gniewne stanowisko. Zamiast wyrazić troskę, napisał, że niedzielny koncert „rozdzielił na zawsze dwie największe postacie muzyki folkowej”. Seeger próbował zmusić wszystkich do podążania za swoją zużytą linią ideologiczną, a Dylan stanął naprzeciw niego „jak jakiś młody, dziki hiszpański banita”. Wybór był prosty: „Czy miały to być pianki i wata cukrowa, czy mięso i ziemniaki? Różowe okulary czy szkło powiększające? Miły facet, który osłabił swoją sztukę, uparcie trzymając się świata, którego nigdy nie było i nie będzie, czy gniewny, pełen pasji poeta, dla którego sztuka jest wszystkim…? To było bolesne rozstanie dla wielu, także dla mnie. Ja wybieram Dylana. Wybieram sztukę”.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to właśnie muzyka Seegera była „mięsem i ziemniakami” – prozaicznym, amerykańskim posiłkiem. Ale sposób, w jaki Nelson przedstawił ten wybór, doskonale pasował do narracji rodem z „Buntownika bez powodu”: Dylan był Jamesem Deanem, Pete Seeger – zrzędliwym, zniewieściałym ojcem. Rooney sprzeciwił się wykorzystaniu jego listu jako podstawy do ataku na Seegera i napisał, że nie czuje się „zmuszony dokonać dramatycznego wyboru między tymi dwoma gigantami”. Ale Nelson nie był odosobniony. Reputacja Seegera już nigdy nie była taka sama. Pozostał ikoną lewicy, ale coraz częściej był postrzegany jako postać nie buntownicza, a „szanowana”, z domieszką moralizatorstwa. Na Festiwalu Folkowym w Filadelfii kilka tygodni później Phil Ochs wykonał swój atak na letnich centrystów, „Love Me, I’m a Liberal”, po czym wskazał na strumień płynący obok sceny i powiedział: „Gdyby był tu Pete Seeger, chodziłby po wodzie”.

Fragment książki Elijaha Walda „Bob Dylan i muzyczna rewolucja”, którą w przekładzie Macieja Muszalskiego wydała Czarna Owca

Dla wielu ludzi historia Newport z 1965 roku jest prosta: Bob Dylan był zajęty narodzinami, a każdy, kto nie powitał tej przemiany entuzjastycznie, był widocznie zajęty powolnym umieraniem. Paul Nelson (założyciel wraz z Jonem Pankake fanzinu pod tytułem „The Little Sandy Review” – przyp. red.), ujął to dosadnie w pożegnalnym tekście, gdy odchodził z magazynu „Sing Out!”: „Nie miejcie złudzeń, publiczność musiała dokonać jasnego wyboru – i dokonała go. […] Wybrali duszenie się zamiast nowatorstwa i przygody, cofanie się zamiast ruchu naprzód, martwą dłoń zamiast żywej”.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
„Szopy w natarciu”: Zwierzęta kontra cywilizacja
Plus Minus
„Przystanek Tworki”: Tworkowska rodzina
Plus Minus
„Dept. Q”: Policjant, który bał się złoczyńców
Plus Minus
„Pewnego razu w Paryżu”: Hołd dla miasta i wielkich nazwisk
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Plus Minus
„Survive the Island”: Między wulkanem a paszczą rekina
Reklama
Reklama