Koncert Skinnera znanego jako The Streets trwał tylko godzinę, ale był tak intensywny i dynamiczny, że nie zostawił niedosytu. Nie dość, że Skinner jest wspaniałym muzykiem, to jeszcze nietuzinkowym showmanem. Na jego skinienie publiczność kucała, wyskakiwała do góry, zastygała bez ruchu. Przez cały wieczór muzyk dopytywał się: „Słyszycie mnie? Widzicie mnie?”. Dawał znać, że występ traktuje jak bliskie spotkanie i wspólne przeżycie. Wreszcie wybrał z tłumu kogoś w czerwonej koszulce i powiedział: - Zapamiętaj, kim jestem. Mam na imię Mike.
Skinner ujmuje bezpośredniością i skromnością, a jest przecież gwiazdą brytyjskiego hip-hopu i absolutnie oryginalnym artystą, który wniósł do muzyki świeżość i rzadko spotykaną wyobraźnię. Na wczorajszy występ przyjechał ze świetnymi muzykami, mogliśmy się więc cieszyć nie tylko jego niepowtarzalnym stylem rymowania i budowania narracji, dzięki któremu piosenki zmieniają się we wciągające opowiadania. Doszły jeszcze świetne gitarowe partie, żywe perkusyjne bity i tworzące nastrój klawisze.
Koncert był jak karuzela - nie sposób określić, w jakim gatunku tworzy Skinner. Najmniej było rytmów tradycyjnie kojarzonych z hip-hopem, zamiast nich: minimalistyczne, przyspieszone bity albo przeciwnie – wesołe i hałaśliwe werble oraz kilka utworów klubowych, dzięki którym koncert przeistoczył się w rave party – spontanicznie (i często nielegalnie) organizowaną imprezę, z jakich słyną Londyn czy Berlin. Ale scenariusz wieczoru przewidywał więcej atrakcji, w tym wzruszające momenty przy spokojniejszych i bardziej refleksyjnych utworach. I wreszcie – coś z punkowego szału oraz rockowej mocy. W finale Skinner wrzeszczał: - I love rock’n’roll!
Przeprowadził nas przez wszystkie wydane dotąd albumy, ten najnowszy „Everything Is Borrowed” zareklamował tylko trzema utworami. Koncert nie miał słabych momentów, a dzięki nagłym zwrotom akcji trzymał w napięciu. Skinner robił wszystko, by zarażać radością, którą czerpie z muzyki: wdrapywał się na wzmacniacze, patrzył słuchaczom w oczy, większość czasu spędził na skraju sceny. Wciąż ma energię chłopaka, którego talent rozkwitł w małych niezależnych klubach, gdzie liczy się własny styl i pomysłowość. Kto powiela schematy, ten się nie liczy. Skinner nie kopiuje nikogo i sam też jest nie do podrobienia.