Występ Woody’ego Allena i New Orleans Jazz Band reklamowany był jako ekstrawydarzenie. Ale fotoreporterów czekających wczoraj przy wejściu dla VIP do Sali Kongresowej czekał zawód. Tych, na których zdjęcia czekają kroniki towarzyskie kolorowych magazynów, przyszło niewielu. A weterani polskiego jazzu czy zasłużeni filmowcy wchodzili niezauważeni. Nawet oscarowy laureat Allan Starski nie wzbudził zainteresowania.
To był wieczór dla fanów kina, bo to ich głównie ściągnęła na koncert magia filmów Allena. A on, gdy pojawił się na estradzie w koszuli i powypychanych spodniach, wyglądał jakby właśnie zszedł z planu zdjęciowego. I wziąwszy klarnet do ręki, postanowił się zrelaksować.
Fanów wielkiego jazzu ten koncert nie zadowolił. Stary dixieland nie jest dzisiaj w modzie, w Polsce ma swój festiwal Złotą Tarkę, rozbrzmiewa czasami w klubach, choć i tam dominują bardziej nowoczesne rodzaje improwizowanej muzyki.
– Posłuchajcie tego, co grywało się i grywa na ulicach Nowego Orleanu, na weselach czy pogrzebach – powiedział Allen do warszawskiej publiczności. I to nam serwował przez ponad półtorej godziny.
Tradycyjny dixieland to właściwie muzyka samouków i zapaleńców. Allen też nie udaje, że jest wirtuozem, stara się nie wyróżniać spośród kolegów z zespołu. Daje jednak to, co dla jazzu tradycyjnego najważniejsze – zapał i serce.