W poniedziałek Depeche Mode zagrali w Bratysławie. Do stolicy Słowacji przyjechało blisko dwa tysiące fanów z Polski. Stanowili niemal dziesiątą część publiczności. Wymienili bilety przeznaczone na warszawski show, także dzięki informacjom zamieszczonym na stronach "Rz" i „Życia Warszawy”.
Od rana, pomimo fatalnej pogody, samochodami, autobusami, pociągami - jechali do Bratysławy. „Musicie wrócić do Polski”, brzmiał napis z na biało-czerwonej fladze trzymanej na wprost sceny. — Dave nie mógł przyjechać do Warszawy, to przyjechaliśmy do rekonwalescenta — stwierdziła Marta z Opoczna, nawiązując do niedawnej operacji wokalisty Depeche Mode.
Kiedy trio nie pojawiło się na Stadionie Gwardii, w czasie gdy planowany był ich tegoroczny warszawski show, najwierniejsi kibice zebrali się na murawie i zaśpiewali sami. Dziś mogli to zrobić już z ozdrowiałym Gahanem. Absolutnie nie było widać, że jeszcze niedawno przebywał w szpitalu.
Tryskał energią od zaczynającego występ „In Chains”. Wiele zespołów deklaruje, że promuje nowe płyty, tymczasem gra z nich niewiele piosenek, koncentrując się na starszych przebojach. Depeche Mode należą do wyjątków — wykonali prawie połowę kompozycji z wydanego w tym roku albumu „Sounds Of The Universe”. Większość czasu przy mikrofonie spędził Gahan, wirując z jego statywem wokół własnej osi, na środku sceny. Wykonał m. in. „Hole To Feed” i „Come Back”. Martin Gore zinterpretował „Little Soul”. Nie zabrakło również najsłynniejszych przebojów — „Enjoy The Silence”, „Personal Jesus” i „Master And Servant”. Publiczność nie dała się zastraszyć siąpiącemu przez cały dzień deszczowi, który zaczął padać także podczas show. Na szczęście z przerwami.
Gahan zaczął koncert w czarnej marynarce, ale już podczas „It's No Good” zdjął ją i pozostał w charakterystycznej kamizelce. Martin Gore nie rozstawał się ze swoją czapką uszatką, którą nosi nawet, gdy nie jest zimno. Andy Fletcher, choć wygląda najpoważniej, podskakiwał za klawiszami jak nastolatek.