To był zaskakujący show: Dave Gahan, przebywający jeszcze niedawno w szpitalu z podejrzeniem choroby nowotworowej, krótko po wycięciu guza wirował na scenie w charakterystycznej dla siebie figurze – ze statywem mikrofonu w dłoniach. Jak nowo narodzony.
Początek przyniósł niespodziankę. Ze sceny popłynął soulowy motyw i czarne, mocne rytmy absolutnie nieprzypominające stylu gwiazdy elektronicznych brzmień. Wokalista improwizował "In Chains", piosenkę, jaką mógłby mieć w repertuarze murzyński mistrz Marvin Gaye. Jednak Gahan zinterpretował ją tak, jak tylko on potrafi – ze słodyczą i melancholią w głosie, wsparty przez potężną fabrykę syntezatorowych i komputerowych bitów.
Wołaniem o tolerancję było też przejmujące "Peace". Gahan zbiegł ze sceny i idąc po długim wybiegu, zmieszał się z fanami, gdy na ekranach migały zapisy hipisowskich koncertów i demonstracji z lat 60.
Od początku koncertu można było odnieść wrażenie, że syntezatory grają w muzyce Depeche Mode rolę współczesnego medium, dzięki któremu trio powraca do korzeni rock and rolla, rockabilly i bigbitu, a wokalista jest dzisiejszym wcieleniem Elvisa Presleya. Mało brakowało, by nie skończył tak jak on, przedawkował farmaceutyki. I podczas "Wrong", piosence o złym losie, który go prześladował, spływały z telebimów na bratysławski stadion przejaskrawione, mroczne obrazy. Na szczęście najgorszy czas w życiu Gahana już minął. W uniesieniu zaśpiewał pełen nadziei miłosny song "Come Back" z najnowszej płyty.
"In Your Room" Depeche Mode zagrali niemal hardrockowo. Dźwięki perkusji stawały się coraz potężniejsze. Pulsowały, wibrowały, jakby miały zmieść nas z powierzchni ziemi. Wtedy zespół uspokoił tempo, grając melodyjne "Police of Truth". Nad sceną szybowały kolorowe baloniki. Dynamikę "Question of Time" złagodziło "Precious". Melodramatycznie zabrzmiało "Little Soul" zaśpiewane przez Martina Gore'a z towarzyszeniem gitary i fortepianu. I jeszcze piękniejszy "Home" w klimacie Debussy'ego.