Wszyscy znają egzaltację, z jaką brytyjska prasa przyjmuje nowych, zdolnych wykonawców. Do takich określeń jak „nadzieja roku” czy „odnowiciel muzyki pop” trzeba podchodzić z dystansem. Ale w przypadku tej wokalistki takie tytuły mogą się okazać prorocze. Oto bowiem „Lungs” – debiutancka płyta jej zespołu wydana w połowie ubiegłego roku – od razu wskoczyła na drugie miejsce brytyjskich list przebojów, ustępując miejsca tylko składance hitów Michaela Jacksona.
Dziennikarze przyznali grupie Critics Choice Brit Award, a publiczność ruszyła tłumnie do sklepów. I kupowała, kupowała, kupowała... Do dziś krążek pokrył się trzykrotnie platyną.
O sukcesie Florence and the Machine zadecydowały dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest głos wokalistki Florence Welch. Łatwo rozpoznawalny, lekko nosowy, o sporej skali daje jej od razu fory – nie każdy dysponuje takim instrumentem. A Florence wie, jak się z nim obchodzić. Dziewczyna ma też osobowość i potrafi przekazywać emocje.
Drugą – kompozycje. To świetnie napisane piosenki z dobrymi, wpadającymi w ucho melodiami. Ale bardzo różne, pozornie odległe od siebie stylistycznie. Czego tam nie ma: od postpunkowych kawałków w stylu „Kiss with a Fist” przez trochę taneczną muzykę z elementami soulu jak w „Rabbit Heart (Raise It up)” czy „You’ve Got the Love” aż po bardziej zakręcone kawałki jak „Falling” czy transowe „Hardest of Hearts”. Jest też miejsce na osadzone w bluesie ballady, np. „Girl With One Eye”. Groch z kapustą? Może, ale smakowity.
Florence Welch miłość do muzyki wyniosła z domu, zaczynała na początku dekady, śpiewając w pubach. W 2007 roku założyła swój zespół. Został zauważony dzięki występom na bocznych scenach na słynnych festiwalach w Glastonbury i Reading. Wyglądająca jak hipiska, rudowłosa, ubrana w niemodne sukienki Florence robiła naprawdę spore wrażenie. Podpisanie kontraktu z Island Records było tylko kwestią czasu.