Kto nie lubi „My Funny Vallentine”? Wzruszającej ballady, którą grał Miles Davis i śpiewał Chet Baker. To jeden z najpopularniejszych jazzowych standardów.
Kontrabasista Ron Carter, gwiazda festiwalu Jazz nad Odrą, zapowiedział go po prostu: „To jest moja ulubiona ballada”. Wstęp należał do pianisty Jacky’ego Terrassona. Skupiony, pochylony nad klawiaturą starannie dobierał dźwięki, robił pauzy pozwalając wszystkim wczuć się w nastrój. Po chwili dołączył Ron Carter, szarpiąc struny z takim uczuciem, tak przeciągając dźwięki, że wydawało się jakby jego kontrabas śpiewał.
Zasłuchany odniosłem wrażenie, że czas się zatrzymał. Wielka i mało przytulna hala Wytwórni Filmów Fabularnych zmniejszyła się do rozmiarów klubu, w którym tych dwóch romantyków snuło swoją miłosną historię tylko dla mnie. W dobie licznych koncertów, przeróżnych wykonawców szukamy właśnie takich chwil, które pozwolą zapomnieć o bożym świecie.
Na koniec występu Ron Carter zapowiedział tytułowy utwór ze swojego albumu „The Golden Striker”. To właściwie mini suita z kilkoma tematami w różnych tempach.
Tu dołączył trzeci członek tria, gitarzysta Russell Malone, a każdy z muzyków zagrał pasjonujące solówki. Zespoły złożone z gwiazd nie zawsze odnoszą sukces, ale jeśli pomiędzy artystami tworzy się silna nić porozumienia i potrafią się słuchać, można być pewnym powodzenia.