Niezapomniana Walentynka

Czy warto przyjechać do Wrocławia dla jednego tylko utworu? Tak, żeby posłuchać najbardziej poruszającego wykonania naszego ulubionego tematu.

Aktualizacja: 07.03.2010 22:14 Publikacja: 07.03.2010 21:47

Ron Carter

Ron Carter

Foto: Fotorzepa, Marek Dusza m.d. Marek Dusza

Kto nie lubi „My Funny Vallentine”? Wzruszającej ballady, którą grał Miles Davis i śpiewał Chet Baker. To jeden z najpopularniejszych jazzowych standardów.

Kontrabasista Ron Carter, gwiazda festiwalu Jazz nad Odrą, zapowiedział go po prostu: „To jest moja ulubiona ballada”. Wstęp należał do pianisty Jacky’ego Terrassona. Skupiony, pochylony nad klawiaturą starannie dobierał dźwięki, robił pauzy pozwalając wszystkim wczuć się w nastrój. Po chwili dołączył Ron Carter, szarpiąc struny z takim uczuciem, tak przeciągając dźwięki, że wydawało się jakby jego kontrabas śpiewał.

Zasłuchany odniosłem wrażenie, że czas się zatrzymał. Wielka i mało przytulna hala Wytwórni Filmów Fabularnych zmniejszyła się do rozmiarów klubu, w którym tych dwóch romantyków snuło swoją miłosną historię tylko dla mnie. W dobie licznych koncertów, przeróżnych wykonawców szukamy właśnie takich chwil, które pozwolą zapomnieć o bożym świecie.

Na koniec występu Ron Carter zapowiedział tytułowy utwór ze swojego albumu „The Golden Striker”. To właściwie mini suita z kilkoma tematami w różnych tempach.

Tu dołączył trzeci członek tria, gitarzysta Russell Malone, a każdy z muzyków zagrał pasjonujące solówki. Zespoły złożone z gwiazd nie zawsze odnoszą sukces, ale jeśli pomiędzy artystami tworzy się silna nić porozumienia i potrafią się słuchać, można być pewnym powodzenia.

Chociaż Ron Carter nie starał się zająć pozycji lidera, było wiadomo, że ten wybitny weteran, członek najlepszych zespołów w historii jazzu, nadaje ton muzyce. Trudno o bardziej wyrafinowane harmonie, chwytliwe melodie połączone z wirtuozerią niż te, które zaprezentowało trio Carter/Terrasson/Malone. A wspomniany utwór wprowadził słuchaczy w tak pogodny nastrój, że domagali się kolejnych bisów.

Druga gwiazda piątkowego wieczoru dostarczyła zupełnie innych emocji. Saksofonista David Sanborn należy do najwybitniejszych przedstawicieli stylu fusion. Kiedy powiedziałem mu, że w Polsce kojarzony jest raczej ze smooth jazzem, powiedział: - Nienawidzę tego określenia. Jeśli ktoś zagra balladę, natychmiast trafia w tę przegródkę. Myśląc tymi kategoriami album „Kind of Blue” można by zaliczyć do smooth jazzu - dodał.

Żaden jego album, ani koncert jaki widziałem, nie daje powodów, by mylnie klasyfikować jego muzykę. Sanborn, to kwintesencja fusion, artysta świadomie czerpiący natchnienie z różnych stylów, ale najwięcej z soul jazzu, bluesa i funku. Teraz ma w swym zespole najlepszego organistę na świecie - Joeya DeFrancesco i perkusistę Gene’a Lake’a.

To mu wystarczy, żeby stworzyć zmasowane brzmienie zdolne poderwać każdego do zabawy. Aż trudno uwierzyć, że ten wątły w swej budowie muzyk może wykrzesać z siebie tyle energii. Jego solówki miały w sobie ekspresję rhythm and bluesa i popową melodykę. Moim zdaniem to atut artysty. Wielu muzyków chciałoby tak grać, żeby mieć większą publiczność. A wirtuozerii nikt nie może mu ująć.

Ostatnie dwa albumy Sanborna zostały zainspirowane twórczością Raya Charlesa. Najnowszy „Only Everything”, właśnie się ukazał i został nagrany w trio, choć z innym perkusistą. Tytułowy utwór saksofonista napisał dla swojej pierwszej wnuczki - Genevive. Tę urokliwą balladę zagrał niemal z tkliwością. Był też temat „Let the Good Times Roll” nieodłącznie związany z Rayem Charlesem.

O dziwo, partię wokalną wykonał Joey DeFrancesco i to całkiem nieźle. Trochę byłem zawiedziony, że najwybitniejszy jazzowy organista nie przywiózł ze sobą swego koronnego instrumentu - Hammonda B3. Ale okazało się, że współczesna technika potrafi podrobić całkiem sugestywnie to charakterystyczne, modulowane brzmienie.

Sanborn zagrał również bluesa, a o takie koneksje chyba nikt go nie podejrzewał. - To opowieść o przyjacielu, który nie miał w życiu szczęścia i ciągle trafiał na niewłaściwe kobiety - zapowiedział utwór lider. Nie może być lepszego tematu dla bluesa i lepszych instrumentów jak saksofon i organy by wyrazić miłosny zawód. Sanborn potraktował temat „I Got News For You” z ironicznym dystansem, na jaki pozwolić sobie może mężczyzna po 60., który odniósł niewątpliwy sukces. Dzięki własnej, intensywnej pracy, a nie dzięki kobietom.

Największa sensacja tego wieczoru miała dopiero nastąpić, kiedy tylko garstka słuchaczy przeniosła się do Sali Teatralnej Impartu. Tu wystąpił duet pianisty Vijaya Ayera i saksofonisty Rudresha Mahanthappy. Warto nauczyć się wymawiać te nowe nazwiska, bo będzie o nich jeszcze głośno. Obaj są Amerykanami hinduskiego pochodzenia, obaj zostali wyróżnieni przez prestiżowy magazyn „Down Beat” w kategorii „Nowy talent”. Ayer już wcześniej został zauważony przez krytyków i muzyków. Roscoe Mitchell zaprosił go do swej improwizującej orkiestry, która zagrała na festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej.

Ayer i Mahanthappa są erudytami, poznali chyba wszystko, co w jazzie kiedykolwiek powstało, a że w technicznej biegłości nie mają sobie równych, skupili się na poszukiwaniu własnej, wcale niełatwej drogi. Spodziewałem się motywów muzyki hinduskiej, ale ich nie usłyszałem. Jeśli były w niej jakieś pozajazzowe wpływy, to raczej muzyki klasycznej i współczesnej. Te objawiły się w rozbudowanej konstrukcji utworów i skomplikowanych harmoniach. Ayer jest pianistą totalnym i chyba tylko dbałość o przejrzystość improwizacji trzyma go nadal na ziemi. Jedynym dla niego ograniczeniem wydaje się… percepcja słuchaczy.

Intensywność solówek Mahanthappy była jak magnes. Kto wpadł w ten krąg improwizacji, nie miał już wyjścia, jak go zaakceptować i uznać za objawienie geniuszu. Wielu słuchaczy opuszczało salę kręcąc z niedowierzaniem głowami i z zachwytem w oczach.

[b] [link=http://blog.rp.pl/marekdusza/2010/03/07/niezapomniana-walentynka/] Komentuj na blogu Marka Duszy[/link][/b]

Kto nie lubi „My Funny Vallentine”? Wzruszającej ballady, którą grał Miles Davis i śpiewał Chet Baker. To jeden z najpopularniejszych jazzowych standardów.

Kontrabasista Ron Carter, gwiazda festiwalu Jazz nad Odrą, zapowiedział go po prostu: „To jest moja ulubiona ballada”. Wstęp należał do pianisty Jacky’ego Terrassona. Skupiony, pochylony nad klawiaturą starannie dobierał dźwięki, robił pauzy pozwalając wszystkim wczuć się w nastrój. Po chwili dołączył Ron Carter, szarpiąc struny z takim uczuciem, tak przeciągając dźwięki, że wydawało się jakby jego kontrabas śpiewał.

Pozostało 90% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla