Czasem trzeba być egoistą

Muniek Staszczyk o wojnach personalnych w T.Love i o tym, co go różni od partyjnych liderów

Aktualizacja: 16.03.2010 11:17 Publikacja: 12.03.2010 23:51

Zygmunt „Muniek” Staszczyk (ur. 1963), wokalista, założyciel i lider T.Love. Na początku był też bas

Zygmunt „Muniek” Staszczyk (ur. 1963), wokalista, założyciel i lider T.Love. Na początku był też basistą. Ostatnio zajął się produkcją nagrań („I Hate Rock’n’roll”). Pochodzi z Częstochowy, absolwent polonistyki UW. Poza macierzystym zespołem występował w Szwagier-kolasce i z Habakukiem. Autor tomu wierszy „Ganja”. Żonaty, ojciec Jana i Marii

Foto: Sony

Wokalista nagrał pierwszą w karierze płytę solową. To dobry pretekst do zapytania o egoizm.

– Walczę z nim i jest we mnie coraz więcej pokory. Ale bez hipokryzji: trzeba być egoistą, żeby zostać liderem. Odzywają się we mnie geny matki. Kierowała sklepem spożywczym, ale w PRL był to niezły rock and roll.

Od początku działalności zespołu przetrwał tylko Muniek. Odeszło 21 muzyków! Pytam Staszczyka, czy jego doświadczenia lidera pozwalają lepiej zrozumieć m.in. polityków. Np. Donalda Tuska, który walcząc o władzę, rozstał się z Maciejem Płażyńskim, Andrzejem Olechowskim, Zytą Gilowską, Janem Rokitą, a ostatnio osłabił więzi z Grzegorzem Schetyną.

– Politycy kłamią, a muzyka musi wypływać z serca – mówi wokalista. – Nie kieruję się słupkami popularności, nie wchodzę w sojusze ze stacjami radiowymi i telewizyjnymi. Politycy mają na tym punkcie świra.

Muniek podkreśla, że różne są powody rozstań z kolegami.

– W latach 80. z grania nie było pieniędzy. Muzycy zostawali malarzami, dyrektorami, emigrowali. Ktoś się zaćpał. Osobiście rozstałem się z czterema. Najważniejszymi – przyznaje.

To postacie kluczowe w historii rockowej sceny. Pierwszy był gitarzysta Jan Knorowski (1985), dziś adiunkt stołecznej ASP.

– Często się tłukliśmy. Na piąchy. Najczęściej o dziewczyny, głównie po pijaku. W końcu powiedziałem: “Janek, nie gram z tobą”. Tylko że o wiele mocniej.

W 1989 r. odszedł Andrzej Zeńczewski, lider Daabu.

– Przed moim wyjazdem do Londynu był zajęty Daabem. Zdarzały się kłótnie z kolegami. Zespół dogorywał. Powiedziałem mu, że musimy się rozstać.

Janek Benedek zostawił zespół w czasie tournée w 1993 r.

– Miał na koncie sukces z Tiltem, był z inteligenckiego Żoliborza i narzekał na warunki hotelowe – wspomina Muniek. – Potem wrócił. Ale dochodziło do bójek z perkusistą Sidneyem Polakiem. Chciał zmienić skład. Stwierdziliśmy, że robi z siebie gwiazdę. Stanąłem w obronie zespołu.

To był trudny moment, ponieważ Muniek z Benedekiem tworzyli duet autorsko-kompozytorski. Osiągnęli wielki sukces. Stworzone przez nich albumy “Pocisk miłości” (1991) i “King” (1992) uważane są przez niektórych fanów za najlepsze. “Warszawa” to evergreen.

– Przez tydzień byłem w dołku. Nawet mamie się zwierzałem. Poszedłem do Janka Borysewicza, muzyka z innej bajki. Powiedział: “Munio, spoko, masz problem z komponowaniem? Wypijemy łyskacza i zrobimy balladę. Będziesz miał hita”. Daliśmy sobie radę sami. Nagraliśmy “I Love You” i poszliśmy własną drogą.

W 2007 r. odszedł gitarzysta Jacek Perkowski, wcześniej związany z De Mono i Azylem P.

– To superfacet i świetny gitarzysta. Ale miał kłopot z przychodzeniem na próby o dziesiątej rano. Soboty mu nie pasowały, bo w piątek się balanguje. Dla nas nie był to problem, mamy rodziny. On – nie. Jackowi imponowało, że wizerunkiem U2 zajął się “Vogue”. Mówił, żebym wreszcie zadbał o wygląd. A we mnie jest ciągle chuligan z podwórka i lubię szorstką muzykę.

Staszczyk przyjaźni się z wszystkimi gitarzystami, którzy odeszli z zespołu. Każdy z nich wystąpił na jubileuszowym koncercie 25-lecia zespołu na TOPtrendach. Z Andrzejem Zeńczewskim nagrał dwa bestsellerowe albumy pod szyldem Szwagierkolaska. Z Janem Benedekiem najnowszy – solowy.

– Janek odszedł 17 lat temu. Dojrzeliśmy jako ludzie i muzycy. Zaczęliśmy się spotykać. Oglądaliśmy dvd Hookera, Watersa i Stonesów. Kiedyś, po kilku piwach, Janek zwierzył się, że chciałby jeszcze ze mną pograć. Wymyśliłem nazwę nowej grupy The Love Detox, ale Benedek uparł się, że to musi być moja płyta. Chciał tylko komponować i produkować. Jesteśmy nieufni, takie dwie rockowe mendy, ale się dogadaliśmy. Gdyby Janka zmiotło z Żoliborza, mojej płyty by nie było.

Kiedy pytam Muńka, czy mógłby powiedzieć: “T.Love to ja”, uśmiecha się łobuzersko. Kilka razy zaczyna wypowiedź. Ta ostateczna brzmi:

– Nadaję ton albumom, ale mam defekt: nie jestem instrumentalistą. Poza tym uwielbiam pracę zespołową. Bez kolegów nic bym nie osiągnął. Każdy z muzyków, z którym współpracowałem, ma swój wkład w historię grupy, która gra już 28 lat i ma na koncie 15 płyt.

Zapytałem muzyka o finansowe zasady działania zespołu.

– Mam prawo do nazwy. Honoraria koncertowe dzielimy po równo. Jak przychodzi ktoś nowy, dwa lata czeladnikuje, dostaje 1000 czy 1500 zł za koncert. Tantiemy dzielimy w zależności od udziału w powstaniu utworów – akordów i linii wokalnej. Dyskutujemy o tym. Trzeba te kwestie rozwiązywać na bieżąco, bo po latach robią się problemy.

Pieniądze są ważne. Ale nie najważniejsze – T.Love to rodzina.

– Może trochę chora. Sterana. Ale pomagamy sobie – mówi Muniek. – Rock się postarzał – wiadomo, że nie zmieni świata. Hasło “sex, drugs, rock and roll” brzmi śmiesznie. Seks jest w każdej reklamie. Narkotyki są na każdym rogu. Ale rockandrollowa piosenka jest najlepszą formą do opisania rzeczywistości.

[ramka]

[b]Burzliwe przygody starego boya[/b]

Muniek i Jan Benedek nagrali świetną, klasycznie rockową płytę o facetach, którzy wciąż mają apetyt na życie, dziewczyny i granie, ale na świat patrzą już z dystansem.

Wzruszająca jest „Tina” o współczesnym kopciuszku. Zagubił się w świecie galerii handlowych i narkotyków. W drapieżnej „Georgie Brown” i funkującym „Starym boyu” Staszczyk rozprawia się z nadmiarem testosteronu, który każe szukać szczęścia u boku takich dziewczyn jak Tina.

Pamiętnikiem zdrady są „Dzieje grzechu”, duet z Anną Marią Jopek. Wokalistka zaśpiewała odmienionym nie do poznania głosem. Prosto i przejmująco.

„Ring Dong” to szanta w stylu Włodzimierza Wysockiego, „Njutella Marcella” zaś przypomina zespół Leningrad. W folkowym „Ganie” Muniek drwi z politycznej poprawności („Gazeta mówi, że gej OK/Ta sama wazelina klej/ Moją królową zostać chciej”). Świetne jest połączenie stylistyki Stonesów i The Clash w „Hot Hot Hot”.

W bitelsowskim „Świętym” Muniek powraca w czasy dawnych imprez z radzieckim szampanem. Chłopaki, nie płaczcie!

—Jacek Cieślak[/ramka]

[ramka]

[i]Muniek Staszczyk[/i]

[b]Muniek[/b]

Sony Music, 2010[/ramka]

Wokalista nagrał pierwszą w karierze płytę solową. To dobry pretekst do zapytania o egoizm.

– Walczę z nim i jest we mnie coraz więcej pokory. Ale bez hipokryzji: trzeba być egoistą, żeby zostać liderem. Odzywają się we mnie geny matki. Kierowała sklepem spożywczym, ale w PRL był to niezły rock and roll.

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"