W piątek nad Wenecją oberwała się chmura. Woda zalała nie tylko wąskie uliczki miasta, lecz również Lido. Z Pałacu Festiwalowego ekipy wypompowywały wodę, zamknięto odciętą od Internetu salę prasową. Ale nawet brodzenie w strugach deszczu nie mogło wczoraj widzom popsuć humorów. Konkurs przyniósł bowiem perełkę: "Somewhere" Sofii Coppoli.
[wyimek][link=http://www.rp.pl/galeria/9131,2,530927.html]Zobacz zdjęcia z Wenecji[/link][/wyimek]
Reżyserka "Między słowami" znów opowiedziała o samotności i niespełnieniu. Tym razem w Los Angeles, w samym sercu show-biznesu. Bohaterem filmu jest hollywoodzki gwiazdor Johnny Marco. Mieszka w legendarnym hollywoodzkim hotelu Chateau Marmont, jeździ czarnym ferrari, traktowany jest jak król, dziewczyny same wchodzą mu do łóżka. A jednak Coppola robi film o pustce. W luksusowym apartamencie Johnny prowadzi beznadziejne życie – otwiera samotnie puszkę piwa albo zamawia dwie panienki tańczące na rurach. Próba charakteryzacji do nowego filmu zamienia się w upokorzenie, gdy aktor siedzi z twarzą zaklejoną białą mazią, jakby nie istniał. Johnny jest zwyczajny, nie pasuje do pełnego blichtru otoczenia. Obija się boleśnie o własną sławę, jest niemal obcy w środowisku, które kreuje go na ikonę sukcesu.
Sofia Coppola zrobiła wielki film. Rozliczyła się w nim ze światem show-biznesu, w którym wyrosła, ale też z kulturą masową, która potrzebując idoli, tworzy wielkie lalki, przykleja im etykiety, wtłacza w sztuczną rzeczywistość napompowaną fałszywymi wartościami.
Niezwykłe kino. Przeplatające uśmiech i gorycz, pełne subtelnych obserwacji, przejmujące.