Reklama

Rozmowa z Mateuszem Marczewskim

Z Mateuszem Marczewskim, autorem książki „Niewidzialni” – reportażu o australijskich autochtonach, rozmawia Katarzyna Kazimierowska

Publikacja: 24.09.2012 18:46

Rozmowa z Mateuszem Marczewskim

Foto: materiały prasowe, Anna Hatłas Anna Hatłas

Mateusz Marczewski


Niewidzialni


Reklama
Reklama

Czarne

Mamy przed sobą wznowienie wydanej cztery lata temu książki pt. „Niewidzialni" pana autorstwa. Co się zmieniło od tamtego czasu?

Rozmowa pochodzi z tygodnika "Uważam, Rze"

Mateusz Marczewski:

Po pierwsze dotarło do mnie, że moja książka niczego nie zmieniła. Opowiedziałem o jakimś wycinku nieznanego nam świata, wypełniłem powinność dania świadectwa, ale – jak mówił Ryszard Kapuściński – nie tylko o świadectwo przecież chodzi. Poza tym z wiekiem coraz bardziej oczywista staje się dla mnie teza, że rzeczywistości nie da się zapisać. Można jedynie próbować ją nakreślić. Być może ta druga konkluzja wynika z faktu, że kultura Aborygenów australijskich jest wyjątkowo różna od naszej, a tym samym nie ma szans na zrozumienie jej w pełni.

Pokazuje pan Aborygenów w dwójnasób: poprzez teksty kulturowe, takie jak zdjęcia, malowidła czy muzyka, ale także w kontraście do cywilizacji zachodniej, białej. To jest to zderzenie kultur, które się nigdy nie przeniknęły. Co najwyżej jedna z nich pasożytuje na drugiej.

Reklama
Reklama

Tak. Nie jesteśmy w stanie niczego się od nich nauczyć. Zresztą ich wiedza jest dla nas nieprzydatna. Dawno już zatraciliśmy pierwiastek, który pozwoliłby nam nieustannie egzystować, obojętnie jak to naiwnie brzmi, w sferze sacrum. Ich świat tak wyglądał.

Jednakże Aborygeni widziani pana oczami zachowują irytującą bierność, korzystają z pomocy społecznej, wpadają w alkoholizm, nie kultywują swojej tradycji.

Aborygeni ze zderzenia z cywilizacją zachodnią wyszli jako ofiary. Pozbawieni zostali swojej tożsamości, ich bogowie skompromitowali się w konfrontacji z chrześcijaństwem: nie umieli walczyć. Krok po kroku ich kultura staje się reliktem. Wierzenia, podania klanowe, mity – to są elementy przeszłości, dziś już nieprzydatne.

Jak odebrali pana bohaterowie książki? Jak ich pan przekonał, że warto pana zabrać do ich wiosek?

Tak naprawdę łatwo jest nawiązać z nimi kontakt, ale niczego nie można od nich chcieć, trzeba być szczerym. Oni od razu wyczują fałsz turysty, który chce poocierać się o odmienność. Jeżeli usiądzie się z nimi, gdziekolwiek – choćby na ziemi – poczęstuje papierosem, pobędzie jakiś czas, nic nie mówiąc nawet, to można przełamać barierę.

Co było dla pana najtrudniejsze w próbie przekroczenia barier kulturowych i poznawczych?

Reklama
Reklama

Tak naprawdę najtrudniejsze było zdobycie zaufania. Zależało mi, by wjechać na ich ziemie, na których raczej biali nie są mile widziani (pod tym względem rdzenni mieszkańcy Australii są bardzo radykalni – chronią swoje tereny, odbijając sobie lata upokorzeń). Ale jeśli już raz cię wezmą, to spokojnie można się przemieszczać od wsi do wsi.

Panu udało się wjechać do Mengen – wioski w samym środku niczego, czyli buszu.

Tak. Wiąże się z tym pewna historia. Otóż w miasteczku Pine Creek na Terytorium Północnym odbywał się festiwal didgeridoo. Wziąłem udział w konkursie gry na tym instrumencie w sekcji amatorskiej i, co ciekawe, wygrałem. Oczywiście nie zadecydowała technika, ale przypadek: miałem tylko jednego rywala – Niemca, który nigdy tego instrumentu nie trzymał w rękach. Ale dzięki temu, w ramach nagrody, zaproponowano mi wjazd na ziemie klanu, który organizował imprezę.

W książce pisze pan o innym doświadczeniu – bliskości z naturą.

Tak. To była noc, spałem na skraju wsi, dzikie konie, które cały dzień kręciły się po okolicy, podeszły do namiotu. Kiedy usłyszałem te ciężkie tąpnięcia kopyt, tuż obok głowy, kiedy poczułem, jak drży ziemia pod ich uderzeniami, przewartościowałem zupełnie relację ja – rzeczywistość. Trudno to opisać teraz w rozmowie, poświęciłem temu zdarzeniu jeden rozdział. To był dla mnie moment przejścia.

Reklama
Reklama

Wrócił pan z Australii z pomysłem na książkę. Z czym jeszcze?

Ze świadomością istnienia nieprzekraczalnego. Z pytaniami o moją jako pisarza odpowie-dzialność. Ale też z myślą, że nie będę nigdy w stanie wiernie opisać rzeczywistości. Ta książka jest poniekąd tego zapisem – relacją ze starań i owocem tych starań, przejmującym poczuciem własnej niepełności w stosunku do pełni świata.

Pisze pan w „Niewidzialnych" o zderzeniu kultur. Jak pan dziś patrzy na cywilizację zachodnioeuropejską z jej strategią tworzenia społeczeństw multikulturalnych.

Wiem, że takie społeczeństwo jest mitem, który nigdy się nie wydarzy. Bo to, że w jednej dzielnicy miasta mijają się na ulicy przedstawiciele różnych grup etnicznych, jeszcze nie wypełnia postulatu multikulturalności. Zawsze ktoś dominuje.

Mateusz Marczewski

Niewidzialni

Pozostało jeszcze 100% artykułu
Reklama
Patronat Rzeczpospolitej
Warszawa Singera – święto kultury żydowskiej już za chwilę
Kultura
Kultura przełamuje stereotypy i buduje trwałe relacje
Kultura
Festiwal Warszawa Singera, czyli dlaczego Hollywood nie jest dzielnicą stolicy
Kultura
Tajemniczy Pietras oszukał nowojorską Metropolitan na 15 mln dolarów
Kultura
1 procent od smartfona dla twórców, wykonawców i producentów
Materiał Promocyjny
Firmy coraz częściej stawiają na prestiż
Reklama
Reklama