Wszystko wskazuje na to, że pana album „Myśliwiecka" będzie największym płytowym bestsellerem roku. Czy oblegają pana już groupies, demoluje pan hotele, wyrzuca z nich przez okno telewizory, jak na prawdziwą muzyczną gwiazdę przystało?
Artur Andrus:
Groupies już się pojawiły, i to dawno, ale są dosyć spokojne. Doszedłem nawet do wniosku, że takie groupies, jaki artysta. Temperament mają po mnie: nie krzyczą, nie wrzeszczą. Nie niszczą garderoby, bo są tak oszczędne jak ja. Co do hoteli, parę osób już mi podpowiadało, że powinienem coś zdemolować. Może jak będzie trzeba podgrzać sprzedaż płyty – bo jak się już nie sprzedaje, podobno warto wykonać jakiś gwałtowny ruch. Na razie się sprzedaje – to hoteli nie demoluję.
Sprzedało się ponad 50 tysięcy albumów, a przed nami jeszcze święta, kiedy popyt jest największy.
Mogę mieć taką nadzieję, bo wtedy ludzie zachowują się chaotycznie: zapomną, że już mają płytę, i kupują drugą. Sam jestem świadomym nabywcą swojego albumu. Będąc w Poznaniu, zorientowałem się, że powinienem komuś sprezentować egzemplarz, a nie miałem żadnego przy sobie. Przy kasie w sklepie muzycznym pomyślałem, że to głupia sytuacja kupować swoją płytę, ale miałem jeszcze nadzieję, że kasjer mnie nie rozpozna. Uśmiechnął się – poznał. „Wie pan, to nie dla mnie" – próbowałem się tłumaczyć. „Tak, tak – odpowiedział bez przekonania. – Niedawno był tu Leszek Możdżer i też kupował swoją płytę. Już wiem, dlaczego jesteście tak wysoko w rankingach sprzedaży". I tak mi się upiekło. Sprzedawca mógł przecież powiedzieć, że Leszek Możdżer kupował moją płytę z wyrazem zażenowania, tłumacząc się, że to nie dla niego.