Głupio kupować własną płytę

Artur Andrus o swoim sukcesie fonograficznym, współczesnym kabarecie i wywiadzie z Wojciechem Młynarskim przeprowadzonym wierszem.

Publikacja: 24.11.2012 08:13

Głupio kupować własną płytę

Foto: ROL

Wszystko wskazuje na to, że pana album „Myśliwiecka" będzie największym płytowym bestsellerem roku. Czy oblegają pana już groupies, demoluje pan hotele, wyrzuca z nich przez okno telewizory, jak na prawdziwą muzyczną gwiazdę przystało?

Artur Andrus:

Groupies już się pojawiły, i to dawno, ale są dosyć spokojne. Doszedłem nawet do wniosku, że takie groupies, jaki artysta. Temperament mają po mnie: nie krzyczą, nie wrzeszczą. Nie niszczą garderoby, bo są tak oszczędne jak ja. Co do hoteli, parę osób już mi podpowiadało, że powinienem coś zdemolować. Może jak będzie trzeba podgrzać sprzedaż płyty – bo jak się już nie sprzedaje, podobno warto wykonać jakiś gwałtowny ruch. Na razie się sprzedaje – to hoteli nie demoluję.

Sprzedało się ponad 50 tysięcy albumów, a przed nami jeszcze święta, kiedy popyt jest największy.

Mogę mieć taką nadzieję, bo wtedy ludzie zachowują się chaotycznie: zapomną, że już mają płytę, i kupują drugą. Sam jestem świadomym nabywcą swojego albumu. Będąc w Poznaniu, zorientowałem się, że powinienem komuś sprezentować egzemplarz, a nie miałem żadnego przy sobie. Przy kasie w sklepie muzycznym pomyślałem, że to głupia sytuacja kupować swoją płytę, ale miałem jeszcze nadzieję, że kasjer mnie nie rozpozna. Uśmiechnął się – poznał. „Wie pan, to nie dla mnie" – próbowałem się tłumaczyć. „Tak, tak – odpowiedział bez przekonania. – Niedawno był tu Leszek Możdżer i też kupował swoją płytę. Już wiem, dlaczego jesteście tak wysoko w rankingach sprzedaży". I tak mi się upiekło. Sprzedawca mógł przecież powiedzieć, że Leszek Możdżer kupował moją płytę z wyrazem zażenowania, tłumacząc się, że to nie dla niego.

Jest pan zaskoczony tak dobrą sprzedażą „Myśliwieckiej"?

Tak, bo w ogóle nie zapowiadało się na płytę.

Myślę, że wydawca, czyli Mystic, zauważył pana popularność na estradzie kabaretowej, w Trójce, w „Szkle kontaktowym".

Oczywiście, że to wszystko złożyło się na sukces. Na pewno bardzo pomógł jubileusz Trójki, bo ci, którzy o niej zapomnieli, przypomnieli sobie, a nawet pomyśleli, że Artur Andrus ma z nią coś wspólnego. A co do Mystica – gdy dostałem od nich propozycję, sprawdziłem, kogo wydają, i ucieszyłem się, że jestem w jednej stajni z Behemotem, bo przecież uprawiamy ten sam styl muzyki. A mówiąc serio: Mystic przypomina mi Trójkę. Wydają Nosowską, Hey, Turnaua, Czesław Śpiewa. Płyty obliczone na dobry gust albo wspólnotę poczucia humoru.

Takich odbiorców nazywało się kiedyś inteligencją.

Może i tak. Nie chciałbym nadużywać mocnych słów.

Była kiedyś taka grupa społeczna.

Podobno jeszcze w XX wieku występowała. Ale i dziś jest spore grono odbiorców, które zauważa coś więcej poza tym, co proponuje telewizja. Myślę też, że innym wmówiono, że takich piosenek jak moje już dziś nikt nie pisze. Tymczasem mam kilku kolegów, którzy to robią. Dodam, że nawet z lepszym skutkiem, tylko nie mieli szczęścia do wytwórni płytowych.

Możemy się teraz spodziewać fali takiej twórczości?

Fali mojej twórczości nie będzie, bo tak jak przez kilka lat zbierałem piosenki wydane na płycie, tak równie długo będę zbierał następne. Piszę, jak jest konkretne zamówienie – program telewizyjny, estradowy. Gdy zaczynałem pracę w Trójce, Jacek Janczarski mawiał, że wena spływa na niego w chwili przyjęcia zaliczki.

Tak w ogóle, powinienem pana przeprosić, że nie rozmawiamy wierszem, tak jak pan zrobił pierwszy radiowy wywiad z Wojciech Młynarskim. Improwizował pan wtedy?

To, że odważyłem się zadać pytanie wierszem Młynarskiemu, uważam dziś za bezczelność. Oczywiście, że się przygotowałem. Pytanie napisałem w rytm felietonu „Miłe Panie i Panowie bardzo mili". To było wymyślone troszkę w rozpaczy. Bardzo chciałem poznać Wojciecha Młynarskiego i szukałem pretekstu do rozmowy z człowiekiem, którego uważam za swojego mistrza. Bałem się być banalny, dlatego wymyśliłem wierszowaną formę. Młynarski odpowiedział napisanym właśnie świątecznym utworem i zrobiła się kilkuminutowa rozmowa. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, że spowoduję w swoim życiu takie zamieszanie. Od razu zaproponowano mi audycję w Czwórce.

Mówi pan, że jest rodowitym warszawianinem urodzonym w Sanoku, ale źródła podają, że urodził się pan w Lesku.

Powiem więcej: urodziłem się w Lesku, a wychowywałem kilkaset metrów od Jeziora Solińskiego. Jednak z Sanokiem się najbardziej zżyłem. Tam chodziłem do podstawówki i liceum, zetknąłem z klimatem galicyjskiego miasteczka. Z przeszłością polską, ukraińską, austriacką i żydowską. W Sanoku jest cerkiew, co nie w każdym polskim mieście się zdarza. Potem dowiedziałem się, że tworzy u nas Zdzisław Beksiński, a w miejscowym muzeum są jego obrazy i jedna z największych kolekcji ikon w Europie. Największy wpływ mieli jednak na mnie ludzie  kresowi, o zdecydowanie zdystansowanym stosunku do życia. Dlatego, kiedy przyjechałem na studia do Warszawy, długo nie potrafiłem się pozbierać. Przez kilka pierwszych lat, chociaż pociąg do Sanoka jechał kilkanaście godzin, co dwa tygodnie, najrzadziej, musiałem wracać w rodzinne strony i pobyć tam, choć przez trochę soboty i niedzieli. Nigdy nie miałem małomiasteczkowego kompleksu. Warszawę polubiłem, bo spotkałem m.in. Stefanię Grodzieńską i Marię Czubaszek. No i znalazłem pracę.

Czy idąc na studia dziennikarskie, myślał pan o radiu?

Zdecydowałem się zdawać na dziennikarstwo tylko dlatego, że egzaminy były wcześniej niż na innych wydziałach. Zacząłem w 1990 r., w okresie gwałtownych przemian, co sprawiło, że na drugim roku wszyscy z nas już pracowali w mediach. Radia nie brałem pod uwagę, bo się na nim nie wychowałem. Raczej myślałem o telewizji, żeby mama była zadowolona, że ma sławnego syna, i żeby dzwoniły do niej z gratulacjami jeszcze bardziej zadowolone ciotki. Dopiero w Rozgłośni Harcerskiej zobaczyłem, że radio jest dla mnie.

A słuchał pan „Powtórki z rozrywki" w dzieciństwie?

Nie.

To co pan robił o trzynastej?

Pewnie w szkole byłem albo z niej wracałem, a z Bóbrki do Soliny miałem do pokonania 5 km do domu. Poza tym radio wydawało mi się czymś przestarzałym. Nie pasjonowało mnie, żeby tylko słyszeć.

Miał pan ładne widoki.

Myśli pan, że wychodzi się na balkon i wzdycha: „O Boże, jak tu ładnie, gdzie mieszkam"?

A czy kiedy poznawał pan archiwalne zasoby „Powtórki", nie miał pan wrażenia, że dawniejsi mistrzowie bardziej zachwycają niż współczesne kabarety?

Kiedy przyszedłem do Trójki, aktualna satyra była w szczątkowej formie. Na szczęście było Studio 202, byli Janczarski, Zembaty, Długi, Friedmann, ale młode pokolenie nie interesowało się radiem. Liczył się show w telewizji, bo dawał popularność i zaproszenia na występy. Mało kto myślał, żeby operować samym tekstem. Zacząłem się z nowym kabaretem identyfikować, bo tworzyli go ludzie w moim wieku i kilka nazw bądź nazwisk wymienię z satysfakcją: Potem (a teraz Hrabi), Mumio, Robert Górski i cały Kabaret Moralnego Niepokoju, Irek Krosny, grupa MoCarta czy Rafała Kmity. Oczywiście legenda STS, Piwnicy pod Baranami, Dudek i Pod Egidą zawsze będzie trwała, ale doceńmy młodszych twórców. Na pewni są inni, bo czasy są inne, publiczność też.

„Szkło kontaktowe" też jest formą kabaretową?

Myślę, że bliżej mu do formuły radia na wizji. Uczestnicy byli pewnie wybierani pod takim kątem, że jak coś skomentują, to nie w poważnych tonach, tylko żartem. Oczywiście, przygotowanie 50 minut programu pointowanego świetnymi żartami nie jest możliwe bez pomocy dużego sztabu ludzi. Dlatego działamy trochę w konwencji rozmowy u cioci na imieninach, gdzie czasami jeden wujek Kazek jest dowcipniejszy. Wujków Kazków jest zresztą więcej – dzwonią i esemesują.

Jakie pan ostatnio przyjął zamówienie?

Napisałem coś, co ma być bajkami. Dokładnie osiem. Książeczka nazywa się „Bzdurki, czyli bajki dla dzieci i innych", co jest napisane – „dla dziecinnych". A to o Misiu, który uciekł z lasu, bo nie lubił hałasu. O chłopcu, którego bał się dentysta, i o kurze, która pazurem los rodziny poprawiła. Improwizowałem. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

—rozmawiał Jacek Cieślak

Artur Andrus

Rocznik 1971. Satyryk, człowiek kabaretu, konferansjer, dziennikarz radiowej Trójki, współredaktor jej programów „Powtórka z rozrywki" i „Akademia rozrywki", znany również ze „Szkła kontaktowego" w TVN. Gospodarz kabaretowych spotkań w Piwnicy pod Harendą, Przechowalni i Piwnicy pod Baranami. Autor zbioru wierszy „Popisuchy". Opublikował płyty „Myśliwiecka" i „Łódzka". Zainspirował postać w sztuce „Trąbka dla gubernatora" kabaretu Potem.

j.c.

Wszystko wskazuje na to, że pana album „Myśliwiecka" będzie największym płytowym bestsellerem roku. Czy oblegają pana już groupies, demoluje pan hotele, wyrzuca z nich przez okno telewizory, jak na prawdziwą muzyczną gwiazdę przystało?

Artur Andrus:

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"