Pasikowski: Polubiłem Kuklińskiego

Władysław Pasikowski o filmie „Jack Strong", ?patriotyzmie, naszych grzechach i polskim kinie opowiada Barbarze Hollender. Film w kinach od piątku.

Aktualizacja: 07.02.2014 09:09 Publikacja: 31.01.2014 16:48

Maja Ostaszewska (Hanna Kuklińska), Marcin Dorociński (Ryszard Kukliński) i reżyser Władysław Pasiko

Maja Ostaszewska (Hanna Kuklińska), Marcin Dorociński (Ryszard Kukliński) i reżyser Władysław Pasikowski

Foto: Vue Movie Distribution

Rz: Odetchnął już pan po dyskusjach na temat „Pokłosia"? Po oskarżeniach o zrobienie antypolskiego filmu, które posypały się na pana ze strony ultraprawicowych publicystów?

"Plus Minus" o Kuklińskim


Władysław Pasikowski:

Z trudem dochodzę do siebie, poza tym zupełnie niesprawiedliwie spotkał mnie przywilej, że oberwałem mniej niż Maciek Stuhr. Tak naprawdę pozwoliło mi przetrwać nowe zjawisko, którego nie doświadczyłem po poprzednich produkcjach. Różni obcy ludzie, także w wieku poważnym, nieośmielającym do bezceremonialnego zaczepiania na ulicy, podchodzili do mnie i wyrażali swoje uznanie dla filmu. Często miałem wrażenie, że choć „Pokłosie" im się rzeczywiście podobało, to tak naprawdę kierowało nimi zażenowanie zachowaniem tej części współobywateli, którzy swoim antysemityzmem i brakiem tolerancji popisywali się w tym samym czasie anonimowo w Internecie. Nie bez znaczenia, choć nastąpiło znaczenie później, było też przyjęcie filmu w USA, gdzie względy polityczne nie miały najmniejszego znaczenia i pisano o „Pokłosiu" tylko w kategoriach filmowych.

Władysław Pasikowski - sylwetka

Teraz znów wkłada pan kij w mrowisko. Bohaterem „Jacka Stronga" jest Ryszard Kukliński. Człowiek, który według jednych uchronił świat przed wojną nuklearną i uratował Polskę, bo w starciu dwóch mocarstw zostałaby zmieciona z ziemi, a według innych jest podwójnym szpiegiem i zdrajcą. Pan pokazuje go jako bohatera.

Tak, i liczę, że film wywoła taki proces, jaki się we mnie samym dokonał w trakcie przygotowań i realizacji. ?Po pierwsze, reagowałem obojętnie, bo przypadki zmiany obozu politycznego po wprowadzeniu stanu wojennego były całkiem liczne, szczególnie w obrębie służby dyplomatycznej. Po drugie, wydałem pospieszny wyrok, z którego to powodu teraz mi strasznie głupio. Myślałem mniej więcej tak: „Sam się pchał na zawodowego, sam złożył przysięgę, zrobił karierę w wojsku i doszedł do najwyższych rang i zaszczytów, a potem zaczął szpiegować dla głównego wroga i zdradził. To jakaś marna postać".  Utwierdził mnie w tym przekonaniu sam pan prezydent Lech Wałęsa, który mówił mniej więcej to samo, a powinien mieć lepszą orientację. Gdy zgłosiła się do mnie producent, pani Sylwia Wilkos, nie byłem takim entuzjastą projektu i samego pułkownika jak ona. Dopiero kilkaset stron przeczytanych dokumentów uzmysłowiło mi, że popełniłem coś, czego nienawidzę i unikam całe życie – wydałem pochopny i krzywdzący osąd.

Nie boi się pan zarzutów o nieścisłości historyczne? Wytykania panu, że było inaczej, bo syn Kuklińskiego nie zginął na szosie, tylko kilkakrotnie rozjechany na ulicy przez ciężarówkę...

Znam reżysera, który w czasie kręcenia sceny erotycznej wskoczył przed kamerę i przerwał zdjęcia, krzycząc: „Stop, ja wtedy miałem na sobie bokserki w kratkę, a nie gładkie!". Nie boję się, bo nie przeinaczam prawdy, choć ma pani rację, z powodów dramaturgicznych – w końcu to film, który ma być popularny – przeinaczam mniej istotne szczegóły. Syn pułkownika zginął w wypadku, tak było i tak jest w filmie. To, jak się konkretnie odbył wypadek pod względem technicznym, chyba nie jest aż takie pierwszoplanowe. Bo gdybym nakręcił tę scenę nie na autostradzie, tylko w kampusie studenckim, gdzie się rzeczywiście wydarzyła, to towarzystwo tych, którzy dzielą włos na czworo, mogłoby znów pytać, a dlaczego ta ciężarówka to Dodge, a nie Ford, dlaczego niebieska, skoro odpryski lakieru były zielone, i tak dojdziemy do bokserek w kratkę. Dopóki nie kłamię, przyznaję sobie prawo do opowiadania ciekawszego i barwniejszego niż samo życie. Zresztą dobrze pani wie, że dwugodzinny film nigdy nie opowie całej prawdy o życiu, bo sam montaż, wybór, nawet kadrowanie jest już oddaleniem się od obiektywnej, jedynej, stuprocentowej prawdy.

„Chciałbym, żeby zapamiętano mnie jako człowieka, a nie jakiegoś Jamesa Bonda o nadludzkich możliwościach" – powiedział Kukliński w rozmowie z Marią Nurowską niedługo przed śmiercią. Kiedy oglądałam „Jacka Stronga", pomyślałam, że chyba spełnił pan jego wolę.

Marcin Dorociński spełnił. Co ciekawe, nasze pierwsze spotkanie poświęcone temu, jaki mamy robić film, Marcin otworzył pytaniem: „Gram człowieka czy Bonda?", choć jestem gotów się założyć, że wtedy nie znał tej wypowiedzi pułkownika. I ja jej wtedy nie znałem. Tym bardziej się cieszę, że odpowiedzieliśmy na jego prośbę.

Polubił pan Kuklińskiego?

Polubiłem. Pułkownik podjął wyzwanie, którego nikt przed nim nie stawiał i kiedy nie mógł liczyć na to, że ktokolwiek kiedykolwiek będzie filmy o nim robił. Tak jak niemal sto procent ludzi na świecie był pewny, że komunizm jest zarazą, która już nigdy nie wygaśnie, i można tylko się modlić, żeby się nie rozprzestrzeniała na inne kraje. Na pułkownika nie była wywierana żadna społeczna presja, aby się poświęcił. Umówmy się, strażacy są odważni, ale wymagamy tego od nich. Pułkownik był gryzipiórkiem, kancelistą, nie żadnym agentem czy komandosem. Mógł spokojnie patrzeć, jak Sowieci zyskują przewagę nad USA, i wmawiać sobie, że nie ma na to żadnego wpływu, albo mógł coś z tym zrobić sam. Najpierw to „sam" wydawało mu się tak nieprawdopodobne, że myślał o organizacji spiskowej w łonie armii. Gdy jednak Amerykanie odrzucili jego propozycję tajnej organizacji wojskowej, nie poddał się, tylko stanął sam do rozprawy, jak Gary Cooper. Za to go lubię jeszcze bardziej.

„Operacja Samum", „Demony wojny według Goi", teraz „Jack Strong". Tęskni pan za mocnymi bohaterami?

Bardzo. Szczególnie teraz, gdy „bohaterami" filmów są ludzie słabi, odmieńcy, szarzy, nijacy, chciałoby się rzec, zwyczajni. Od małego uwielbiałem eposy heroiczne. Nie ma w ogóle takiego poziomu patosu, który wytyka mi recenzent „Gazety", który by mi przeszkadzał i mnie nie wzruszał. Dwadzieścia lat po tym, jak wybuchła nam wolność, cierpiałem tylko z jednego powodu. Niepodległa telewizja odwróciła się od sowieckich wojennych filmów. Teraz to się powoli zmienia, no i jacyś supermili ludzie wydają te stare sowieckie filmy w doskonałej serii DVD. Oczywiście warto było poświęcić patetyczne kino sowieckie dla wolności, ale było mi ich szczerze żal. Amerykanie też dobrze robią takie eposy, choćby „Troja" czy „Byliśmy żołnierzami", ale Sowieci byli w tym jednak niedoścignionymi mistrzami. Teraz został im tylko Michałkow i syn Bondarczuka.

„Jack Strong" to trzymający w napięciu thriller, ale też opowieść o człowieku, który latami musi ukrywać prawdę o sobie. I jest w tym przeraźliwie samotny. Dla mnie „Jack Strong" jest właśnie filmem o samotności.

Za to też go lubię, bo samotność była także w tym, że nikt, absolutnie nikt nie chciał, aby współpracował z Amerykanami. Miał dobre, dostatnie życie, udaną rodzinę, to znaczy dwóch obiecujących synów, i hobby, o którym w filmie nie opowiadamy za dużo, ale które dawało mu osobiste szczęście... Gdyby został do końca przy gen. Jaruzelskim, dostałby solidną emeryturę i mógłby się poświęcić żeglarstwu. Nikt, do tej pory, nie miałby do niego cienia pretensji. Był oficerem, tak jak pół miliona innych oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Takie były czasy, ludzie dawali sobie radę, jak mogli, pracowali także w wojsku i nawet z tego powodu cieszyli się specyficznym i dziwacznym dla mnie prestiżem społecznym. Nie wiem, czy jego synowie by żyli, ale przynajmniej on nie obwiniałby się o ich los. A tymczasem sam zdecydował, że to wszystko poświęci i że nigdy nikomu o tym nic nie będzie wiadomo, tylko dlatego, żeby, być może, Polska nie zniknęła z mapy świata. Poświęcił honor żołnierza, a wiem, że wolałby śmierć, i zdecydował się na samotność, a nawet wykluczenie i totalne niezrozumienie. Za ten wybór i cenę, jaką zapłacił, należy mu się mój szacunek, tym bardziej że go skrzywdziłem pochopnym osądem. Pewnie nie tylko mój. Z daleka od wszelkich porównań i z zachowaniem należytych proporcji, ale... gdy wypisywano o mnie, że zrobiłem „Pokłosie", aby zasłużyć sobie na dolary amerykańskich Żydów, to pomogło mi zrozumieć, co czuł albo raczej mógł czuć pułkownik.

Kiedyś wierzył pan w przyjaźń i lojalność. Zgorzkniał pan?

Nie. Zestarzałem się. Przyjaźń jest potrzebna małym chłopcom i młodym mężczyznom. Wtedy wydaje się najważniejszą rzeczą na świecie, tak jak miłość młodym kobietom. Gdy się starzejemy, przyjaźń nadal jest OK, ale już nie wywołuje łopotu ducha..., natomiast żaden wiek nie usprawiedliwia nielojalności.

Bardzo przekonujący jest w pana filmie obraz socjalizmu oglądanego oczami Kuklińskiego. PRL nie jest tu krajem pustych półek i kolejek pod sklepami, tylko szarości i grozy. Dobitnie pokazuje też pan jej brak niezawisłości politycznej.

Nikt z nas, szarych obywateli PRL, nie miał do czynienia na co dzień, albo i przez całe życie, z sowieckimi generałami, przy których Nowosilcow był miłym gościem. Pułkownik miał. To byli jego partnerzy w pracy zawodowej. Dlatego nam, szarym obywatelom, co prawda doskwierały puste półki, ale ciągle mogło nam się wydawać, że żyjemy w niepodległym kraju, i pewnie niektórym się wydawało. Orzeł, co prawda bez korony, ale orzeł, a nie sierp i młot. Każdy miał, w zależności od zajmowanej pozycji społecznej, inny ogląd PRL. Dlatego tak trudno nam się teraz dogadać co do naszej przeszłości. Nie ma jednej prostej odpowiedzi. Geograficznie żyliśmy w jednym kraju, ale politycznie w różnych, taka była schizofrenia systemu. Co do obrazu komuny, w filmie było jej znacznie więcej i także tej potocznej, o której pani mówi, ale dla zwartości opowiadania musieliśmy, nie bez żalu i straty, z tych obrazów zrezygnować. Mnie najbardziej żal scen, gdy cały sztab generalny ustawiał się w kolejce do bufetu i rozważał, co dadzą dziś na obiad.

Przy okazji pana ostatnich filmów nie sposób nie zadać pytania, czym jest dzisiaj patriotyzm. Mówieniem prawdy? Uczciwym rozliczeniem się z własną przeszłością i dniem dzisiejszym?

Patriotyzm to „coś" od patria, czyli ojczyzna, ale ja myślę, że patriotyzm jest powiązany z ludźmi, a nie granicami, tradycją, kulturą czy zabytkami. Pewnie łatwiej mi tak myśleć, bo nie pochodzę z Kresów Wschodnich. Czym jest to „coś"? To obowiązek działania na rzecz wspólnego dobra. Mamy cudowne czasy, gdy tym dobrem jest zdrowie narodu, dobrobyt, demografia, a tu szczególnie działania patriotyczne mogą być łatwe, a nawet superprzyjemne... Patriotyzm jednak zaczyna doskwierać w ciężkich czasach, kataklizmów, kryzysu, albo bardzo ciężkich czasach, jak wojna czy okupacja, utracona niepodległość, Holokaust. Dlatego nie biorę udziału w polemikach, kto jest bardziej patriotyczny – PiS, PO czy FC Barcelona. To się okaże w godzinie próby, która, módlmy się o to, niech nigdy nie nadejdzie. Lepiej żyjmy tak jak teraz, bez rozstrzygnięcia sporu, kto jest większym patriotą.

Marek Kondrat powtarza, że czas znormalnieć. Że dzisiaj patriotyzm to zapłacony w kraju podatek, prosperujący biznes, dobry film...

...oraz, Mareczku, demografia. Amen.

Wojciech Smarzowski konsekwentnie kręci filmy o polskich grzechach głównych. Pan też je zawsze pokazywał, choć w inny sposób.

Powiedzmy to jasno. Wojciech Smarzowski, jeśli pominąć pana Jerzego Hoffmana, jest obecnie najpopularniejszym polskim reżyserem, z czego widzom się cieszyć, a reżyserom zazdrościć. To, że robi tak skrajnie nieprzyjemne filmy i w estetyce, której bardzo, ale to bardzo daleko do piękna, jest fenomenem na skalę światową. Oczywiście ta fenomenalność bardziej wynika z odbioru u masowej publiczności. Dla mnie to jest zupełnie niezrozumiałe. Ani bym tak nie umiał, ani nawet bym nie chciał. Byłem, jestem i będę pewny, że film, jako sztuka obrazu, to z założenia piękne zdjęcia, piękna muzyka, potoczysty montaż, czytelny dźwięk... Tak, zdecydowanie robimy inne filmy. On przede wszystkim dużo bardziej popularne, a przez to pewnie dużo bardziej nowoczesne. To dziwne, bo razem chodziliśmy do szkoły, więc nie może być dramatycznie młodszy, a filmy robi jak 20-letni buntownik, który wszystkie reguły ma gdzieś.

Podobno chciał pan zrealizować serial „Siedem nowych grzechów głównych". Wymieniał pan te grzechy: egoizm, chamstwo, kłamstwo, konformizm, rasizm, zdrada, okrucieństwo.

Chciałem. Są, rzecz jasna, ciągle prawdy uniwersalne w wierze katolickiej, choćby „nie zabijaj"..., ale żeby grzechem głównym czynić obżarstwo? Toż to jakiś potworny anachronizm, więc pomyślałem, że zostanę reformatorem Kościoła i zreformuję listę grzechów. Kościół pewnie nazwie to herezją. Pojawiły się na niej same nowe grzechy, te, które pani wymieniła. Ponieważ akurat nie robiłem filmów jakieś dziesięć lat, postanowiłem nakręcić serial, ale nikt z telewizji nie zapalił się do pomysłu reformacji tak jak ja, więc na projekcie się skończyło. Ale można śmiało korzystać z moich nowych grzechów głównych w życiu, gdy nie ma się pewności, jak się zachować, aby nie zgrzeszyć.

Przez 11 lat nie kręcił pan filmów. To prawda, wyreżyserował pan w tym czasie serial telewizyjny „Gliny". Ale czy tak długa nieobecność w kinie nie jest dla reżysera tej klasy co pan bolesna?

Pewnie jest, ale też nigdy nie przestałem pracować. Moja skuteczność produkowania filmów zmniejszyła się po „Reichu", który to film jakiś dowcipny recenzent był łaskaw nazwać „artystycznym seppuku". W tym czasie napisałem i „Pokłosie", i „Jacka Stronga", ale także „Hansa Klossa", i współpracowałem przy „Katyniu", mam też tuzin niezrealizowanych scenariuszy, w tym „Stankiewicza", „303" i „Nangar Khel". Gdyby mnie tak wywieźli do Ostrołęki i odcięli od jakichkolwiek związków z filmem i środowiskiem, to pewnie byłoby bardziej bolesne, ale tak to tylko trochę było mi żal, że nie biorę udziału we frekwencyjnej erupcji polskiego kina. Proszę pamiętać, że gdy ja robiłem filmy, nikt nie chodził do kina, no chyba że na moje i Juliusza Machulskiego, trochę żartuję...

Co się przez tę dekadę pana nieobecności w kinie zmieniło?

Negatyw zniknął. Pojawił się Wojciech Smarzowski. Producenci wyhołubili i zarżnęli gatunek komedii romantycznej. Polskie filmy stały się bardziej popularne od amerykańskich, Marek Kondrat porzucił zawód. W produkcjach TVN, a pewnie i nie tylko, producenci stali się ważniejsi od reżyserów. Aktorzy i pseudoaktorzy dzięki telenowelom z pariasów stali się gwiazdami. Pojawili się agenci. W ślad za nimi prasa brukowa, obok zbrodni, wzięła na celownik szołbiz. Prawie zdechły zespoły filmowe, a na ich miejsce wyrósł Akson, Apple i Opus. Edelman, Górka, Idziak, Kamiński, Reinhart, Wolski, Sekuła, Zieliński zostali najpopularniejszymi, a często i najlepszymi operatorami na świecie. Nakręcono wszystkie lektury szkolne. Został tylko Ślimak z „Placówki". Rynek reklamy uczynił dostępnym najnowocześniejszy sprzęt filmowy na świecie. Odeszła na zawsze Elżbieta Czyżewska, której niby i tak nie było, ale mimo to różnica...

Kiedyś powiedział pan, że czuje się przede wszystkim filmowym rzemieślnikiem od opowiadania historii. Wraca pan stale do polskich tematów, ale rzeczywiście dba pan o widza, żeby się nie nudził.

Czy opowiadamy ważną historię, czy błahą, nigdy nie możemy nudzić, bo słuchacze nie dotrwają do końca i wyjdą z kina. Błahej historii takiej jak „Przekręt" Guya Ritchiego, wartka, interesująca narracja nie tylko pomaga, ale wręcz ją ratuje. A i ważnej takiej jak „Monachium" czy „Szeregowiec Ryan" też nie szkodzi, więc dlaczego nudzić, opowiadając? Została uruchomiona strona internetowa, na której można oglądać stare etiudy studenckie ze szkoły filmowej. Czasami pokazuję znajomym moje i moich kolegów stare filmiki i co jest zdumiewające, to ziejąca z nich nuda. Nieustanne nasładzanie się niemal każdym ujęciem, no bo skoro już  zostało naświetlone, to pojawia się przymus, żeby je aż do zaświetlenia wykorzystać, a często i dłużej. Tylko że o ile w szkole jest to wybaczalne, o tyle zupełnie nie wiem, czemu zawodowcy robią tak samo. Ze strachu, że zostaną posądzeni o chęć przypodobania się publiczności? Ale właśnie dla niej pracujemy.

Podobno mieszka pan częściowo w Polsce, częściowo w Austrii. To zmienia pana perspektywę patrzenia na nasze sprawy? Daje dystans?

Nie, to jakieś plotki. Mieszkam w mojej ukochanej Łodzi, której jednocześnie nienawidzę za to, jak się brzydko starzeje, i za to, że nie wybierze władz, które by ją ratowały. W Austrii tylko często bywam i przebywam. Cisza, spokój i porządek. Dwa Oscary w trzy lata, choć ostatnio austriacka telewizja przykręciła środki finansowe na produkcję  filmową i może być nieco gorzej. Oczywiście, że to zmienia perspektywę, bo raz, że patrzę na Polskę z oddalenia, a dwa, że porównania są nieuniknione. Nie wyglądamy w tym porównaniu najlepiej, jeśli chodzi o czystość, porządek, poszanowanie zasad ruchu drogowego, opiekę socjalną, średnią zamożność. Ale jest w tym społeczeństwie jeden szkopuł. Wszystkie te pozytywy wypracowało stare pokolenie, które jest elementem najbardziej odstręczającym w Austrii. Nowe pokolenia są cudowne, ale czy potrafią utrzymać Austrię na obranym kursie? A u nas, jak zwykle, wszystko na odwrót. Stare pokolenie jest cudowne, to jeszcze starsze ode mnie, ale niczego nie wypracowało, pewnie, że to wina komuny. Nowe jest okropne, ale to właśnie w nim nadzieja, że zmienia nasz kochany, zakręcony kraj w normalne, europejskie, funkcjonujące państwo.

Co pana najbardziej dziś w Polsce drażni?

Sowiecka mentalność obywateli, którzy się zachowują, jakby ciągle żyli pod zaborami. Brak myślenia, że to mój kraj, moje miasto, moja komunikacja masowa, moja ulica, mój dom, moi współ- obywatele i moi sąsiedzi. ?A ponieważ nie odczuwamy wspólnoty, miejsce po niej wypełniamy animozjami i wrogością. Druga rzecz to brak edukacji demokratycznej. Wszyscy nienawidzą swoich reprezentantów w Sejmie, a to oni ich wybrali. Jaki trzeba mieć poziom świadomości politycznej, żeby wybrać  eksagenta na reprezentanta narodu?

A jak jest pan w Wiedniu, tęskni pan za czymś?

Czasem za tym bałaganem polskim, który jest ostatecznie mój.

Czy powstaną zapowiadane wcześniej filmy o GROM-ie, Stankiewiczu, Dywizjonie 303?

Ten ostatni może będzie, ale tylko dlatego, że zabrał się za niego kto inny.

A nie myśli pan o tym, żeby zrobić „Psy 3"? Współczesny film o narodzie podzielonym jak nigdy dotąd? O ludziach, którzy nie potrafią ze sobą rozmawiać, tylko wylewają z siebie wiadra nienawiści?

Nie. Czasami myślę, żeby nakręcić sequel, aby spotkać się z Bogusiem i Czarkiem po 25 latach od stworzenia tych kreacji. Po raz pierwszy pomyślałem o tym, oglądając z zażenowaniem „Ojca Chrzestnego III" i martwiąc się tym, jak Coppola zmarnował okazję, bo miał do dyspozycji po 20 latach wszystkich aktorów i zupełnie nie wykorzystał możliwości zrobienia filmu o tym, że czasy się zmieniły. I nagle uświadomiłem sobie, że jestem w tej samej sytuacji.  Więc może nakręcę taki film, ale będzie on o przemijaniu, a nie o podziale Polski na dwa wrogie obozy.

Chciał pan kiedyś nakręcić bajkę dla dzieci. O czym by ona dzisiaj była?

Myśleliśmy o tym z Pawłem Edelmanem, dokumentując górskie zakątki do filmu „Demony wojny". Są tak niesamowicie piękne, że co chwila mówiliśmy sobie: „Jak w bajce", aż wreszcie któryś z nas powiedział: „To zróbmy bajkę". A o czym by była? Jak zwykle o tym samym, dzielny rycerz, piękna księżniczka, zła macocha, czarownica, mędrzec-czarownik, smok i pocieszny giermek na ośle. Bajki są jak westerny. Nie należy ich zmieniać. Można zrobić western z Polakami, ale Indianie są lepsi.

Sylwetka

Władysław Pasikowski urodził się 14 czerwca 1956 roku w Łodzi. Skończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Łódzkim, a w 1988 roku zdał do PWSFTviT. W 1991 roku zadebiutował w fabule „Krollem". Rok później powstały „Psy", a w 1994 roku „Psy II: Ostatnia krew". W historii dawnego esbeka Franza Maurera były sceny brutalne, ale także „tarantinowskie" przymrużenie oka i nostalgia za męską przyjaźnią, lojalnością, prawdą. Podobne tęsknoty mieli zmęczeni wojną, próbujący zachować szacunek do siebie, bohaterowie „Demonów wojny wg Goi" czy „Operacji Samum". Po „Reichu" (2001) Pasikowski przez 11 lat nie zrobił fabuły. Zrealizował serial „Glina", na duże ekrany powrócił „Pokłosiem".

b.h.

Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla