Stanowi zaprzeczenie stereotypu śpiewaczki stojącej nieruchomo na estradzie z rękami splecionymi pod biustem. Cała jest żywiołem. Podryguje dynamicznie w rytm muzyki, na estradzie niemalże tańczy, odrzucając co chwila do tyłu głowę z burzą loków.
W dobie, gdy wielu artystów stara się nam przybliżyć muzykę w kształcie możliwie najwierniejszym do tego, jak brzmiała w czasach powstania, Simone Kermes postępuje dokładnie odwrotnie. Stara się udowodnić, że utwory napisane bez mała trzysta lat temu są nam bliskie. Odnajduje w nich współczesny rytm, klimat, emocje, nie działając przy tym wbrew regułom tej muzyki.
Bywa nazywana operową Lady Gaga, bo każdy jej koncert to rodzaj show, w którym oprócz muzyki i ekspresji gwiazdy, ważne są jej stroje. Przed warszawską publicznością zaprezentowała się w dwóch kreacjach. Czarna była wariacją dezabilu rokokowej damy, która już zdjęła suknię, a jeszcze nie odsłoniła wszystkiego. Kolorowa – to skrzyżowanie współczesnej mini ze strojem XVIII-wiecznym.
O ile pierwsza suknia Simone Kermes była wyrafinowana, druga stanowiła raczej przykład estetycznych zmagań typowych dla niemieckiej elegancji. Obie oddają chyba charakter artystki, która elementy wyrafinowanej sztuki łączy z elementami rodem z operetki lub wręcz kabaretowego tingel tanglu.
Program warszawskiego występu ułożyła z operowych arii Händla i Vivaldiego. I w nich zaskoczyła nie żywiołem lecz liryzmem. Największe wrażenie wywarł bowiem przejmujący lament vivaldiowskiego Farnace, gdy skazał własna rodzinę na śmierć czy piękna aria Kleopatry z „Juliusza Cezara" Händla, która lęka się o swoje życie.