Show Simone Kermes w Filharmonii Narodowej

Niemka Simone Kermes zachowuję się jak gwiazda pop, choć śpiewa wyrafinowaną muzykę dawną. Dlatego ma tysiące fanów na świecie, a publiczność za nią szaleje. Tak jak podczas środowego koncertu w Filharmonii Narodowej.

Aktualizacja: 29.01.2015 08:11 Publikacja: 29.01.2015 07:04

Simone Kermes

Simone Kermes

Foto: materiały prasowe

Stanowi zaprzeczenie stereotypu śpiewaczki stojącej nieruchomo na estradzie z rękami splecionymi pod biustem. Cała jest żywiołem. Podryguje dynamicznie w rytm muzyki, na estradzie niemalże tańczy, odrzucając co chwila do tyłu głowę z burzą loków.

W dobie, gdy wielu artystów stara się nam przybliżyć muzykę w kształcie możliwie najwierniejszym do tego, jak brzmiała w czasach powstania, Simone Kermes postępuje dokładnie odwrotnie. Stara się udowodnić, że utwory napisane bez mała trzysta lat temu są nam bliskie. Odnajduje w nich współczesny rytm, klimat, emocje, nie działając przy tym wbrew regułom tej muzyki.

Bywa nazywana operową Lady Gaga, bo każdy jej koncert to rodzaj show, w którym oprócz muzyki i ekspresji gwiazdy, ważne są jej stroje. Przed warszawską publicznością zaprezentowała się w dwóch kreacjach. Czarna była wariacją dezabilu rokokowej damy, która już zdjęła suknię, a jeszcze nie odsłoniła wszystkiego. Kolorowa – to skrzyżowanie współczesnej mini ze strojem XVIII-wiecznym.

O ile pierwsza suknia Simone Kermes była wyrafinowana, druga stanowiła raczej przykład estetycznych zmagań typowych dla niemieckiej elegancji. Obie oddają chyba charakter artystki, która elementy wyrafinowanej sztuki łączy z elementami rodem z operetki lub wręcz kabaretowego tingel tanglu.

Program warszawskiego występu ułożyła z operowych arii Händla i Vivaldiego. I w nich zaskoczyła nie żywiołem lecz liryzmem. Największe wrażenie wywarł bowiem przejmujący lament vivaldiowskiego Farnace, gdy skazał własna rodzinę na śmierć czy piękna aria Kleopatry z „Juliusza Cezara" Händla, która lęka się o swoje życie.

W takich momentach Simone Kermes pokazała, że dysponuje nie tylko nośnym sopranem, ale też potrafi prowadzić długie frazy. I nawet jeśli brakuje jej umiejętności brzmieniowego niuansowania dźwięku, to taki rodzaj interpretacji przykuwa uwagę.

A jednak Simone Kermes bardziej woli żywioł lub też czuje, że tego oczekuje od niej publiczność. Dlatego druga część występu była znacznie mniej zróżnicowana, a wyjątkiem okazał się nostalgiczny przebój z „Kserksesa" Händla, „Ombra mai fu". Cała reszta było śmiganiem głosu po pięciolinii i czysty popis. A kiedy na koniec poprosiła publiczność o rytmiczne klaskanie, duch barokowej opery dyskretnie ulotnił się z Filharmonii Narodowej.

Finał trudnego recitalu przypomniał znane powiedzenie pewnego polityka. Lekko je zmieniając należy więc powiedzieć, że prawdziwą kobietę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Simone Kermes kończyła występ z zadyszką, skupiona na tym, by kolejną figurą wokalna zachwycić publiczność. A przecież stać ją na więcej subtelności.

Bogactwo brzmieniowe i niezwykła finezja była natomiast w grze towarzyszącego gwieździe zespołu Concerto Köln. Szkliste dźwięki skrzypiec rozpoczynające arię z „Olimpiady" Vivaldiego czy brawurowo zagrane Concerto grosso Geminianiego stały się ozdobą wieczoru.

Jacek Marczyński

Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem