"Rzeczpospolita": W pierwszych latach XX wieku powstawało w Polsce kilkanaście filmów w sezonie. W tym roku producenci zgłosili na festiwal do Gdyni 53 tytuły. Kryzys udało się pokonać przede wszystkim dlatego, że w 2005 roku została uchwalona nowa ustawa o kinematografii, pojawił się inny sposób finansowania kina i powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej.
Agnieszka Odorowicz: Zmiany w polskiej kinematografii, które nastąpiły w ostatniej dekadzie, dowodzą, że kultura mądrze wspierana mecenatem państwa może być źródłem wspólnej satysfakcji i dumy. A o dobrej kondycji polskiego kina świadczy i to, że w konkursie głównym zobaczymy aż 18 tytułów, mimo że przyjęliśmy zasadę ostrej selekcji. To wyzwanie dla jurorów, którzy będą musieli ocenić i porównać ze sobą różne gatunki i sposoby opowiadania.
Dojrzałość kinematografii polega również na tym, że jest ona różnorodna.
Kiedy zaczynaliśmy tworzyć Instytut w 2005 r., często padało pytanie, jakie kino zamierzamy wspierać. Odpowiadałam: „Różnorodne, skierowane do rozmaitych grup odbiorców". Tej odpowiedzi wówczas nie traktowano poważnie. A ja uważałam, że naszym wspólnym wyzwaniem jest zainteresowanie widza polskim filmem, uwzględniając jego upodobania formalne i gatunkowe. Należało odpowiedzieć na potrzeby widowni i zaproponować dobre filmy autorskie, ale też i thrillery, filmy historyczne i obyczajowe. Także komedie, które najmniej nam się udają, a są tak lubiane.
Zaczynając dyrektorowanie, miała pani konflikt z tymi, którzy mieli płacić na polskie kino: właściciele kin, dystrybutorzy, nadawcy telewizyjni. A po jakimś czasie stali się sojusznikami.