W tym gatunku polscy twórcy znacznie częściej ponosili porażki, czasem sromotne klęski, i tak było od początku kina. W dorobku naszej kinematografii okresu dwudziestolecia międzywojennego jest wiele filmów muzycznych, ale przetrwały dzięki świetnym piosenkom oraz grze (niektórych) aktorów. Scenariusze i realizacje prezentowały z reguły kiepski poziom.
W PRL nie było lepiej. Filmowi twórcy miotali się między próbą dostosowania ho- llywoodzkich standardów do socjalistycznej rzeczywistości („Żona dla Australijczyka") lub starali się iść na fali muzycznych mód, choćby rockowego boomu lat 80. („To tylko rock").
Chętnych do podejmowania kolejnych prób było więc coraz mniej. Wydawało się, że filmowy musical po polsku umrze w końcu śmiercią naturalną, tym bardziej że w światowym kinie temu gatunkowi też w tej dekadzie nie wiedzie się najlepiej. Ostatnie wielkie sukcesy to „Mamma Mia!" z 2008 r. oraz wyróżniony trzema Oscarami „Les Misérables" (2012). W obu przypadkach były to ekranizacje sprawdzonych scenicznych hitów, a nie filmy oryginalne.
Zabawa konwencją
A jednak w ostatnich dwóch latach muzyczny film niespodziewanie w Polsce odżył. Co więcej, okazało się, że może być propozycją nieszablonową i oryginalną, czego dowodem „Polskie gówno" Grzegorza Jankowskiego (2014) oraz dwa tytuły z ubiegłego roku – „Disco polo" Maćka Bochniaka i „Córki dancingu" Agnieszki Smoczyńskiej.
Każdy z tych filmów jest inny, łączy je zaś: zabawa konwencją, użycie sprawdzonych chwytów w nowym, czasem pozornie nieprawdopodobnym celu. Powstałe niemal w chałupniczy sposób „Polskie gówno" jest opisem naszego show-biznesu, a punkową niepokorność zaskakująco dopasowano do reguł gatunku, co w wielu miejscach dało wspaniałe efekty. Śpiewana tyrada ojca (Marian Dziędziel) do syna (Tymon Tymański) to jeden z najlepszych numerów w całym polskim kinie muzycznym.