Każda płyta wydana już po śmierci artysty nabiera szczególnego znaczenia. W przypadku tej sytuacja jest w dwójnasób wyjątkowa.
Latem 2015 roku 85-letni Nikolaus Harnoncourt dał dwa pożegnalne koncerty na festiwalach w Grazu i Salzburgu, by definitywnie zejść ze sceny. Wiedział, że to już koniec przygody z muzyką, która trwała ponad sześć dekad. W marcu przyszła wiadomość o jego śmierci. Teraz ukazała się płyta, będąca zapisem jednego z dwóch ostatnich jego występów.
W swoim życiu słynny Austriak (potomek po kądzieli cesarzowej Marii Teresy) dyrygował utworami wielu kompozytorów i najlepszymi orkiestrami świata. Na pożegnanie wybrał jednak dzieło szczególnie mu bliskie, którym ćwierć wieku temu debiutował na festiwalu w Salzburgu – „Missę solemnis" Beethovena. I także ulubioną, stworzoną przez siebie orkiestrę – Concentus Musicus Wien.
Tak oto stary mistrz podarował nam dzieło starego kompozytora, który tę mszę stworzył już u schyłku życia. Beethoven nigdy nie był specjalnie religijny, zawsze bardziej myślał o sobie niż o Bogu. I oto ofiarował Stwórcy „Missę solemnis", o której niejeden muzyk mówi, iż zabrałby ją ze sobą na bezludną wyspę, by rozkoszować się jej głębią i pięknem.
Beethoven nie byłby jednak sobą, gdyby w tym jednym z dwóch utworów religijnych, jakie skomponował, nie przedstawił przede wszystkim człowieka, a nie Boga. Ludzkie sprawy zawsze były mu bliższe. Harnoncourt nie byłby zaś sobą, gdyby ostatniego nagrania nie potraktował jako przypomnienia tego, czego sam dokonał.