Rzeczpospolita: W środę startuje gdyński Open'er. W 2017 r. odwiedziło go 120 tys. osób. Czy na festiwale muzyczne jeżdżą tylko młodzi?
Prof. Waldemar Kuligowski: Już nie. Wystarczy spojrzeć na ofertę festiwalową. Znajdziemy tam nie tylko muzykę najnowszą, ale coraz częściej taką sprzed kilkudziesięciu lat. Właściwie każdy gatunek ma dziś swój festiwal, co sprawia, że w sezonie letnim chyba już nie ma dnia bez dużego wydarzenia muzycznego. Odbywają się one w większych i mniejszych miastach, a nawet miejscowościach, które ożywają tylko w sezonie turystycznym. Niektóre organizowane są na zasadzie nostalgicznego wspomnienia i jeśli lubimy muzykę sprzed 30 lat, pojedziemy np. do Doliny Charlotty na Festiwal Legend Rocka. Możemy też pojechać na festiwal w Jarocinie, gdzie te podziały generacyjne nie mają już znaczenia, a pod sceną mogą się spotkać nastolatek i osoba 50-letnia. To nikogo nie dziwi.
Co daje nam uczestnictwo w festiwalu?
To takie krótkie wakacje dla tych, którzy się uczą, studiują, ale i tych, którzy pracują. Przez kilka dni jesteśmy w odświętnej rzeczywistości, bo ostatecznie każdy festiwal jest przecież pewnego rodzaju świętem. Imprezy te mają coraz bogatszą ofertę kulinarną, filmową, artystyczną. Czasami za takie małe wakacje płacimy kilkaset złotych, a może nawet i więcej, jeśli policzymy karnet, transport, nocleg na polu namiotowym czy w hotelu.
Ale nie wszyscy młodzi są w stanie wydać te kilkaset złotych na kilka dni zabawy.