Autobiografia Claptona wymaga od czytelnika mocnych nerwów. Muzyk, który dopiero po wielu terapiach wyszedł z trwającego ponad trzy dekady alkoholizmu, pisał ją bowiem zgodnie z zasadą, że tylko konfrontacja z najbrutalniejszą prawdą gwarantuje odbicie się od dna i wytrwanie w abstynencji.
Clapton nie ukrywa, że jego nałóg był przyczyną tragedii współpracujących z nim muzyków, a także przyjaciół, kochanek. Wielu z nich przypłacało burzliwą znajomość życiem, a kobiety często zostawały same z dziećmi.
Gitarzysta ze skrupulatnością księgowego wspomina, że na początku lat 70., w szczycie uzależnienia od heroiny, wydał na nią przez rok równowartość dzisiejszych trzech milionów funtów. Siedział w domu i ćpał. Wychodząc z nałogu, jak wielu wyleczonych narkomanów, popadł w alkoholizm: wypijał kilka butelek whisky dziennie.
Przed całkowitą utratą pamięci uratował go prowadzony przez całe życie dziennik, który obficie cytuje. Opisuje dokładnie wszystkie etapy życia, wyciąga takie detale, jak wieczory spędzane w dzieciństwie przy lampie naftowej, demolowanie pociągów wraz z grupą nieletnich przyjaciół, seksualną inicjację, pierwsze zarobki – 15 funtów tygodniowo na początku lat 60. Spotkanie z Beatlesami i legendarne zespoły, w których grał: The Bluesbreakers, The Yardbirds, The Cream, Derek and the Dominos, Blind Faith i lata solowej kariery. Od śmierci uratowała go muzyka. Nawet znajdując się na dnie – nie przestawał muzykować, grać, koncertować.
Problemy Claptona mają korzenie rodzinne. Od najmłodszych lat wyczuwał, że jego pochodzenie otoczone jest wstydliwą tajemnicą. Jeszcze jako dziecko dowiedział się, że rzekomi rodzice byli w rzeczywistości dziadkami, zaś rodzona siostra – matką, która porzuciła go, zakładając nową rodzinę z kanadyjskim oficerem. Dramat odrzucenia pogłębił fakt, że nawet gdy prawda wyszła na jaw, matka nie okazywała synowi miłości. Azylem Erica stała się rock’n’rollowa muzyka, przebojem wdzierająca się na antenę radia i telewizji, a także płyty i pierwsza gitara.