Ponad 900 biletów na czwartkowy koncert w miejscu szczególnie prestiżowym dla Londynu, jakim jest katedra Westminster, sprzedano znacznie wcześniej. Zainteresowanie było niezwykłe, zważywszy, że oferowano utwór kompletnie tu nieznany, na dodatek napisany przez XX-wiecznego kompozytora, o którym w Wielkiej Brytanii poza kilkoma specjalistami nikt nie słyszał.
Ile zresztą osób w Polsce wie, kim był Roman Maciejewski? Urodził się 100 lat temu, żył 88 lat, z Polski wyjechał w czasach studenckich i krążył po świecie od Szwecji po Polinezję. W latach 40. hollywoodzka wytwórnia Metro-Goldwyn-Mayer oferowała mu stanowisko dyrektora muzycznego, on jednak wolał niezależność.
Wiele utworów rozdawał, część rękopisów zniszczył. Mawiał, że skoro tyle wielkich kultur zginęło bez śladu, nie widzi sensu starać się, by cokolwiek po nim zostało. Zadbał tylko o los „Requiem”. Pisał je ponad 15 lat, ukończył w 1959 roku, dedykował „ofiarom wojen wszech czasów, kaźni tyranów, ludzkiego bezprawia”. To utwór wymagający wielkiej liczby wykonawców. W Londynie było ich 350 – oprócz solistów także BBC Symphony Orchestra, BBC Singers i BBC Symphony Chorus.
Maciejewski skomponował muzykę prostą a wyrafinowaną, przystępną i szczerą. – Prostota tego utworu stanowi pewnego rodzaju pułapkę – powiedział „Rz” dyrygujący londyńskim koncertem Michał Dworzyński. – Maciejewskiego można porównać z Mozartem, którego muzyka też jest prosta, a trzeba wnikliwie się w nią zagłębić, by ukazać całą wielkość.
– Zanim Roman zaczął pisać „Requiem”, przewartościował swoje życie – opowiada 87-letni brat kompozytora, Wojciech Maciejewski, obecny na londyńskim koncercie. – W latach 40. ciężko zachorował, przeszedł trzy operacje, lekarze nie dawali mu szans. Wówczas zainteresował się medycyną hinduską, filozofią i jogą i całkowicie wyzdrowiał. Zyskał nową energię, którą przekazał w „Requiem”.