Kiedy w 2008 r. występowali na gdyńskim festiwalu Open’er, byli atrakcją dla tych, którzy przy ich muzyce mogli na chwilę wrócić do lat 90. i złotej ery trip-hopu. Młodszym słuchaczom Massive Attack kojarzyli się raczej z przebrzmiałą legendą. Po nieudanej płycie „100th Window” i siedmiu latach bez nagrań nawet najbardziej cierpliwi fani zaczęli mówić o brytyjskim duecie w czasie przeszłym. Jednak „Heligoland” jest powrotem do wysokiej formy.
Nie wiem, co ich blokowało przez ponad dziesięć lat, ale teraz Robert Del Naja i Grant Marshall nagrywają z wyobraźnią, dzięki której kiedyś poprowadzili elektroniczne brzmienia na nowe terytoria. Znów brzmią jak innowatorzy, którzy przetarli szlak dla Portishead czy Tricky’ego.
Na „Heligoland” wrażenie robi kunszt i hipnotyzująca moc utworów. Jakby Brytyjczycy postanowili przypomnieć, że technologiczne ułatwienia, dzięki którym przeciętnie uzdolniony dzieciak może dziś nagrać przebój, to tylko narzędzia. Nie jest sztuką poskładać dźwięki, ale wypełnić je nastrojem i emocjami. W tym są bezbłędni. A ponieważ należeli do elektronicznej awangardy, teraz tworzą bez egzaltacji i przesady, która gubi nowicjuszy.
Czuć w nowych utworach spokój i pewność, dojrzałość i powagę. „Heligoland” w całości wydaje się celowo wystudzony i, podobnie jak najwspanialsze albumy duetu „Mezzanine” i „Protection”, wprowadza słuchających w rodzaj zawieszenia, spowalnia myśli i bicie serca.
Muzyka jest wyrazista, a jednocześnie subtelna. Nie ma mowy o ordynarnych bitach, efekciarskich trickach, które zużywają się po drugim przesłuchaniu. W tę muzykę można zanurzać się latami. W „Paradise Circus” stłumione pulsowanie zespala się z akordami klawiszy, Massive Attack z elektronicznego instrumentarium wyczarowuje brzmienie orkiestry. W „Rush Minute” jednostajny bas i akustyczne brzmienie perkusji oddają klimat niepokoju i pośpiechu. W „Babel” dziewczęcy głos Martiny Topley-Bird świetnie łagodzi surowe gitarowe podkłady.