Za słowem „ska” kryje się karaibska, opatentowana pod koniec lat 50. mieszanka mento, calypso, swingu i rhytm’n’bluesa. Nad Wisłą nie jest niczym nowym. Napędzała przebojowe „Cykady na cykladach” Maanamu. W latach 80. hojnie czerpał z niej żoliborski Trawnik, a pod koniec następnej dekady zespół Pan Profeska.
[srodtytul]Wzlot[/srodtytul]
Skromny Pan Myszon, jeden z występujących w sobotę artystów i didżej z ważnego dla nurtu Booyaka Soundsystem, wspomina, że jeszcze pod koniec drugiego tysiąclecia na imprezach ska zabawa trwała w najlepsze. Polityka w niczym jej nie zakłócała, a stereotypy padały jak muchy. W tłumie można było bowiem wyłowić i łysiny skinów, i kolorowe fryzury punków. Pomiędzy nimi przechadzali się fani reggae.
Dla Jarka Ważnego, puzonisty grającego niegdyś w DeSce i The Bartenders, dziś w Kulcie, złoty okres trwał jeszcze trzy, cztery lata temu. – Ostrzy zawodnicy wpadali na potańcówki, żeby skakać z 16-letnimi studentami. Pili piwo, bawili się. Radość biła ze sceny i spod sceny – mówi.
Aktywiści tacy jak Jarek Guła, Sebastian „Pułkownik Tytus” Suski czy Mietek z portalu Sound Crazy dbali o to, by ska w Warszawie nie zabrakło. Pobrzmiewało w CDQ, klubowych zagłębiach na Dobrej i na 11 Listopada. Jeszcze grał Pan Profeska, już pierwsze kroki stawiała w Warszawie ceniona za warsztat DeSka, w pobliskim Łowiczu zaś Bibi Ribozo And The Banditos. Wydawało się, że zmasowana ofensywa skocznej, pełnej dęciaków muzyki to kwestia czasu. Miała wszystko, co potrzebne, nawet swoją podpatrzoną w Wielkiej Brytanii modę: kapelusiki, czarno-białe szachownice, ciemne okulary.