Jazz schodzi do podziemia

Bywają koncerty, których się nie zapomina, bo dostarczyły mocnych wrażeń, poruszyły emocje, dały do myślenia

Aktualizacja: 01.04.2010 11:41 Publikacja: 31.03.2010 12:45

Four w Powiększeniu

Four w Powiększeniu

Foto: Fotorzepa, Marek Dusza m.d. Marek Dusza

To Gil Evans, pierwszy wielki, jakiego słuchałem na żywo, Miles Davis, oczekiwany z niedowierzaniem, że największy z największych może do nas przyjechać.

Sonny Rollins machający saksofonem pod sufit Sali Kongresowej, kiwający się Dexter Gordon, który dobrych kilka minut nie chciał grać, ale jak już chwycił zębami za ustnik, to iskry poszły z wygiętej rury. Joe Zawinul, Wayne Shorter (szkoda, że osobno), Jan Garbarek w kościele z The Hilliard Ensemble. Było tych koncertów sporo, wszystkie wspaniałe, przeżycia niezapomniane.

Ale są też koncerty, które się pamięta, bo zawiodły nasze oczekiwania. Takim był niedawny występ czeskiej orkiestry The Melody Makers. Nie mogłem wyjść z podziwu nad tupetem muzyków, którzy nie dość, że stroili dobre miny do złej gry, to jeszcze przywieźli ze sobą damy, którym kazali śpiewać, chociaż tego nie potrafiły. Pisałem o tym w recenzji, nie warto powtarzać.

Ciekawe jednak było to, że publiczności te wygłupy się podobały. Dopiero po kilku dniach przyszła mi refleksja, że poszedłem na niewłaściwy koncert. To nic, że odbywał się pod szyldem zacnej Ery Jazzu. Po prostu się pomyliłem, a publiczność doskonale wiedziała na co idzie i bawiła się w kabaret razem z muzykami. Orkiestra była reklamowana jako swingowa, miała przywołać ducha dawnych orkiestr amerykańskich z lat 20. i 30. Ale ona tego ducha rozpędziła na cztery strony świata.

Do refleksji skłoniła mnie uwaga wybitnego znawcy jazzu i krytyka, który powiedział mi, że nie poznałem się na tej orkiestrze. Że tak miało być, zabawnie, wodewilowo, lekko i przyjemnie i że publiczności się podobało. A ja tego nawet nie zauważyłem. Kiedyś inny kolega po fachu zwrócił mi uwagę, że publiczności zawsze się podoba i w recenzji nawet nie warto o tym wspominać. Tylko, że jazz podoba mi się od kiedy zacząłem o nim pisać. Niewiele widziałem całkiem złych koncertów, więc piszę zwykle w superlatywach, bo dlaczego miałbym się wysilać na szukanie dziury w całym?

Przygnębił mnie inny kolega, bywalec koncertów. Stwierdził, że się czepiam, że orkiestry swingowe tak kiedyś grały. Czyżby? Sięgnąłem po wydawnictwo „Rz”: „Magiczny świat jazzu – Big bandy …i powstały zespoły jazzowe” z najstarszymi nagraniami, jakie mam na półce. Ellington? Aż przyjemnie posłuchać, jak znakomita była to muzyka, tryskająca energią i pomysłami blisko 80 lat temu. Tommy Dorsey, Artie Shaw to kwintesencja eleganckich aranżacji, a tematy melodyjne i wykonane z szacunkiem do słuchacza. A może zabrakło Melody Makersom szacunku do oryginałów sprzed lat? Nikt nie przekona mnie, że to był dobry koncert.

A skąd tytuł artykułu? Dlaczego jazz schodzi do podziemia? Parę dni później dotarłem do warszawskiego klubu Powiększenie. Tam, w niewielkiej salce na kilkadziesiąt osób dzieją się czasem rzeczy niezmiernie ciekawe. Wtedy trafiłem na występ zespołu Four.

Grupa powstała z inicjatywy klarnecisty Wacława Zimpela, który zaprosił do współpracy dwóch Amerykanów: saksofonistę Dave’a Rempisa i perkusistę Tima Daisy oraz kontrabasistę Marka Tokara z Ukrainy. Co prawda muzycy przeszli szkołę improwizacji w różnych awangardowych zespołach, w tym w grupie Kena Vandermarka Resonance, ale nie spodziewałem się po zespole działającym od niedawna takiego porozumienia i porządku w muzyce tworzonych na poczekaniu. To, co w jazzie uważam za najcenniejsze, to zdolność tworzenia na żywo nowej muzyki. Jednak kiedy pod koniec pierwszej części koncertu z improwizacji wyłoniła się chwytliwa, choć wcale nie prosta melodia, pomyślałem, że to musi być kompozycja jednego z jazzmanów podchwycona przez pozostałych.

Zaciekawiony podszedłem w przerwie do Wacława Zimpela i spytałem o tytuł tematu. – To była improwizacja – odpowiedział ku mojemu zaskoczeniu. Jeśli muzycy, wcale przecież nie z panteonu sław, potrafią stworzyć na żywo taki utwór, że jeszcze mi brzmi w uszach, to jazz nie umarł i nigdy nie zginie. On tylko zszedł do podziemia.

Jakby na potwierdzenie tych słów w ostatni piątek w podziemiach Skweru Hoovera, filii Fabryki Trzciny pasjonujące solówki na gitarze elektrycznej wygrywał Nguyen Le, gość zespołu perkusisty Jacka Kochana. Publiczności było niewiele – może 60 osób, a koncert godny dużego festiwalu. Ciągle mnie takie sytuacje dziwią, czy to już znak czasów? A może mały klub to właściwe miejsce dla muzyki improwizowanej, również tej najlepszej?

Przypomniało mi zdanie jednego z amerykańskich krytyków przeczytane niegdyś w magazynie „Down Beat”: „Jazz nigdy nie miał się lepiej, kiedy zszedł do piwnic i małych klubów”.

To Gil Evans, pierwszy wielki, jakiego słuchałem na żywo, Miles Davis, oczekiwany z niedowierzaniem, że największy z największych może do nas przyjechać.

Sonny Rollins machający saksofonem pod sufit Sali Kongresowej, kiwający się Dexter Gordon, który dobrych kilka minut nie chciał grać, ale jak już chwycił zębami za ustnik, to iskry poszły z wygiętej rury. Joe Zawinul, Wayne Shorter (szkoda, że osobno), Jan Garbarek w kościele z The Hilliard Ensemble. Było tych koncertów sporo, wszystkie wspaniałe, przeżycia niezapomniane.

Pozostało 89% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"