To Gil Evans, pierwszy wielki, jakiego słuchałem na żywo, Miles Davis, oczekiwany z niedowierzaniem, że największy z największych może do nas przyjechać.
Sonny Rollins machający saksofonem pod sufit Sali Kongresowej, kiwający się Dexter Gordon, który dobrych kilka minut nie chciał grać, ale jak już chwycił zębami za ustnik, to iskry poszły z wygiętej rury. Joe Zawinul, Wayne Shorter (szkoda, że osobno), Jan Garbarek w kościele z The Hilliard Ensemble. Było tych koncertów sporo, wszystkie wspaniałe, przeżycia niezapomniane.
Ale są też koncerty, które się pamięta, bo zawiodły nasze oczekiwania. Takim był niedawny występ czeskiej orkiestry The Melody Makers. Nie mogłem wyjść z podziwu nad tupetem muzyków, którzy nie dość, że stroili dobre miny do złej gry, to jeszcze przywieźli ze sobą damy, którym kazali śpiewać, chociaż tego nie potrafiły. Pisałem o tym w recenzji, nie warto powtarzać.
Ciekawe jednak było to, że publiczności te wygłupy się podobały. Dopiero po kilku dniach przyszła mi refleksja, że poszedłem na niewłaściwy koncert. To nic, że odbywał się pod szyldem zacnej Ery Jazzu. Po prostu się pomyliłem, a publiczność doskonale wiedziała na co idzie i bawiła się w kabaret razem z muzykami. Orkiestra była reklamowana jako swingowa, miała przywołać ducha dawnych orkiestr amerykańskich z lat 20. i 30. Ale ona tego ducha rozpędziła na cztery strony świata.
Do refleksji skłoniła mnie uwaga wybitnego znawcy jazzu i krytyka, który powiedział mi, że nie poznałem się na tej orkiestrze. Że tak miało być, zabawnie, wodewilowo, lekko i przyjemnie i że publiczności się podobało. A ja tego nawet nie zauważyłem. Kiedyś inny kolega po fachu zwrócił mi uwagę, że publiczności zawsze się podoba i w recenzji nawet nie warto o tym wspominać. Tylko, że jazz podoba mi się od kiedy zacząłem o nim pisać. Niewiele widziałem całkiem złych koncertów, więc piszę zwykle w superlatywach, bo dlaczego miałbym się wysilać na szukanie dziury w całym?