Historia pani Villas, a raczej Czesławy Cieślak, bo tak brzmi jej prawdziwe nazwisko, to klasyczna równia pochyła. Na początku był sukces i błyskotliwa kariera, potem przyszła samotność, niezrozumienie, całkowite usunięcie w cień.

Na egzaminie wstępnym do szczecińskiej szkoły muzycznej zaśpiewała hiszpańską pieśń o torreadorze.

– Włożyłam w to całe serce, aż łzy leciały mi po policzkach. Profesorowie zrobili mi specjalne badanie i stwierdzili, że mam słuch absolutny. I przyjęto mnie na pierwszy rok. Płakałam z radości – wspominała po latach. I choć z takim talentem wróżono jej karierę operową, ona wybrała estradę. Zadebiutowała w radiu w 1961 roku. Jej słynne wykonanie „Ave Maria” w Paryżu pięć lat później było przepustką do światowej sławy. Trafiła do Las Vegas. Tam od grudnia 1966 roku przez trzy lata była gwiazdą Casino de Paris, gdzie śpiewała piosenki, arie operetkowe i operowe w dziewięciu językach. – Mama była wielką gwiazdą, to było widać, to się czuło. Dla Violetty pracował cały sztab ludzi, którzy stworzyli ją na nowo z piękną fryzurą, w pięknych sukniach – wspominał jedyny syn Krzysztof, którego na okres pobytu w USA zostawiła w Polsce z nianią.

To był szczyt jej kariery. Cieszyła się uznaniem publiczności, miała wielu wielbicieli. W recenzjach z prasy amerykańskiej była „fenomenalną Polką”, „głosem ery atomowej”, „białym krukiem wokalistyki światowej”. Mieszkała w domu z basenem z własnym szoferem i służącymi. Ale po powrocie do Polski jej kariera przyhamowała. – Nie pasowałam do komunizmu, mówili, że jestem kwiatkiem przypiętym do kufajki – zwykła mawiać. Złośliwi zaś komentowali, że zachowywała się jak rozkapryszona gwiazda – bo często narzekała na jakość mikrofonów, usterki nagłośnienia, brudny wystrój sal i garderób. Odpowiedzią na falę krytyki była jej piosenka „Ja jestem już taka”. – Miała ogromny talent, którego niestety nikt nie umiał wykorzystać. Później powielała już tylko wzorce z Las Vegas, kreując swój kiczowaty wizerunek – uważa Jacek Marczyński, krytyk muzyczny „Rz”.Dziś Violettę Villas wspomina się głównie jako hodowcę kotów (w pewnym momencie miała ich 150), uczestniczkę koncertów dla Radia Maryja oraz pensjonariuszkę szpitala psychiatrycznego. – Gdyby w odpowiednim czasie trafiła na odpowiednich ludzi, z takimi zdolnościami, jakimi dysponowała Villas, jej kariera mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej – podsumowuje Marczyński.