Debiut na takim festiwalu dla każdego artysty oznacza skok w muzycznej hierarchii. Dla Rafała Blechacza było to wydarzenie szczególnie ważne, bo w niespełna trzy lata po zwycięstwie na Konkursie Chopinowskim znalazł się w Salzburgu w najlepszym towarzystwie. Wystąpił po Lang Langu, Alfredzie Brendelu, Grigoriju Sokołowie i Krystianie Zimermanie. A nazajutrz po nim zaplanowano recital legendarnego Maurizio Polliniego, triumfatora warszawskiego konkursu z 1965 r.
Blechacz nie jest jeszcze tak sławny jak oni, nie ma też tej dojrzałości artystycznej, ale przestał już być skromnym chłopcem z lekka oszołomionym sukcesem. Kiedy pojawił się na estradzie salzburskiego Mozarteum, od początku ujął publiczność swobodą interpretacyjną, jakiej może mu pozazdrościć wielu bardziej doświadczonych artystów.
Zapewne nie stać go jeszcze, by zaoferować publiczności wyrafinowany program, odkryć jej nieznane muzyczne światy, jak uczynił to choćby w Salzburgu Krystian Zimerman. Wybraną przez niego sonatą Grażyny Bacewicz zachwycili się wszyscy austriaccy krytycy nie mniej niż grą Polaka, tyle samo pisząc o interpretacji co o samym znakomitym utworze. Rafał Blechacz porusza się na razie wśród znanych klasyków, ale ma już na tyle różnorodny repertuar, że może dokonać ciekawego zestawu utworów.
– Z dyrekcją festiwalu odbyłem na ten temat rozmowy – powiedział mi po występie Rafał Blechacz. – Żałuję, że musiałem zrezygnować z mazurków Szymanowskiego. Nie chciano się też zgodzić na żadną z sonat Haydna czy Beethovena. Ale na szczęście został Bach.
Umieszczony na początku „Koncert włoski” Bacha był jednak najsłabszym fragmentem recitalu. Rafał Blechacz grał pewnie i efektownie, ale ta muzyka wymaga większej dozy refleksji. Za to już w utworach Liszta Polak pokazał, co potrafi. Kiedy „Waldesrauchen” zaczął ozdabiać kaskadą perlistych pasaży, siedzący obok mnie dostojny Austriak, który niejednego pianisty słuchał na tym festiwalu, aż cmoknął z zachwytu. Gdy tańcowi gnomów w „Gnomenreigen” dodał ironicznej lekkości, sala wybuchnęła gromkimi brawami. Pierwszymi, ale nie ostatnimi tego wieczoru.