Zapowiadało się na rewelację. O tym, że Arena Ursynów jest dobrym miejscem na prezentację alternatywnych form hiphopowych, przekonaliśmy się już podczas zeszłorocznego popisu The Roots.
Wiley ma zaś wszystko co potrzebne, by porwać tłum – agresywne, klubowe podkłady pełne z polotem zarymowanych zwrotek. Dodatkowo zaproszono go zresztą w idealnym momencie, tuż przed polską premierą nowego, przebojowego albumu „See Clear Now”.
Koncert rozpoczął się od jednej z jego wizytówek – utworu „Cash In My Pocket”. I nie był to udany start. Nie chodzi nawet o to, że potężne bębny Marka Ronsona ledwo dało się wychwycić, a wokal rapera okazał się irytująco nieczytelny. Brakowało energii. Ten stan rzeczy utrzymał się zresztą od pierwszej do ostatniej chwili niemrawego show, wyłączając może lansowane w radiu oraz telewizji „Wearing My Rolex”.
Wiley niepotrzebnie rwał po pierwszej zwrotce kawałki takie jak „See Clear Now”. Zmarnował potencjał pamiętanego u nas „What Do U Call It?”, oddając mikrofon scenicznemu koledze. Sięgnął po całą masę kompozycji oddalonych od słynnych londyńskich hybryd garage, 2stepu czy dubstepu, bliskich za to podmiejskim dyskotekom.
Wymęczeni wcześniejszymi występami polskich artystów, nieliczni, niestety, słuchacze patrzyli na to apatycznie. Pomiędzy nimi przechadzała się wścibska, natarczywa ochrona. Z sali wychodziło się z ulgą.