Wraz z pierwszymi taktami II symfonii Beethovena na słuchaczy, którzy w sobotę okupowali każdy skrawek sali Filharmonii Narodowej, spłynęło też niemal 130 lat tradycji Berlińczyków. Oni zagrali – jak ich poprzednicy w ubiegłym stuleciu – mocnym, soczystym dźwiękiem. Za nic mają sobie współczesne mody nakazujące muzykę Beethovena wysubtelniać, sięgać po instrumenty z epoki kompozytora.
W interpretacji Berlińczyków każda nuta wyśpiewana przez smyczki zyskała swoją barwę, pulsowała emocjami. Pięknego kolorytu dodawały – zwłaszcza w Larghetto – instrumenty dęte.
Ci muzycy wierzą w geniusz Beethovena. II symfonię, o której on nie był najlepszego zdania i żałował, że partytury zawczasu nie spalił, potraktowali, jakby była bezpośrednią zapowiedzią jednego z największych arcydzieł w dziejach sztuki – Beethovenowskiej IX symfonii.
Tę muzykę mają we krwi, czy zatem w ogóle potrzebny jest im dyrygent? Bez niego jednak ich interpretacja byłaby uboższa. Brytyjczyk Simon Rattle ma bowiem cechę daną tylko największym mistrzom batuty: kontrolując podczas koncertu cały zespół, troskliwie dba, by każdy instrumentalista dał z siebie wszystko. I choć przez kilka sekund stał się najważniejszym solistą wieczoru.
Beethoven Berlińczyków był pokazem starej, niemieckiej szkoły grania. W tym zespole nadal liczy się perfekcyjna doskonałość i zasada, którą w XIX wieku wpoił mu Arthur Nikitsch, jeden z jego pierwszych szefów: "Każdy bez wyjątku członek najwyższej klasy orkiestry zasługuje na miano artysty".