Niesamowity jest ten Buble.Życie dawało mu w kość. Już od 14. roku życia musiał harować nawet w czasie wakacji, wypływając z ojcem na trzymiesięczne połowy ryb. Ale nie dawał się.
Od chwili, gdy usłyszał "White Christmas" Binga Crosby'ego, spał z Biblią pod poduszką i modlił się, by zostać piosenkarzem. Marzenia pomógł mu spełnić dziadek, z pochodzenia Włoch, który opłacił lekcje śpiewu wnuka u operowego barytona.
[srodtytul]Wszystko to żart [/srodtytul]
Na pierwszy rzut oka Buble przypomina Robbiego Williamsa. Są nawet rówieśnikami. Jednak Michael, zamiast wywoływać skandale i prowokować, nosi drogie garnitury i ma nienaganną fryzurę. Nietypowy idol: nie buntuje się. Grzeczny. W czasach, kiedy wszystko można, znalazł oryginalny sposób na sukces. Do berlińskiej O2 Arena, gdzie wystąpił w piątek, przyciągnął tysiące fanów w wieku od lat nastu do 60, ubranych elegancko jak on. Słuchając płyt wokalisty z amerykańskimi standardami, przebywają pewnie w świecie, gdzie miłość jest romantyczna, a uczucia wzniosłe. Koncert miał być dla nich chwilą oddechu od współczesności. Świętem.
Szczelnie wypełnili mieszczącą 20 tysięcy widzów salę, która przypomina nowojorski music hall. Gdy rozległy się swingujące dźwięki, na gigantycznej kurtynie rozegrał się teatr cieni – dyrygenta w uroczystej pozie i orkiestry. Kiedy jednak kurtyna się rozsunęła... ujrzeliśmy wyluzowanego wokalistę z łobuzerskim uśmiechem, z towarzyszeniem ledwie kilkunastu instrumentalistów. Spodziewałem się ckliwej aury, a tu jakieś żarty.
Buble wykonał "Cry Me a River" o uczuciu, które przeminęło. Piosenka zabrzmiała jak muzyczny thriller o samotności, tymczasem witając się z publicznością, a także w kilku kolejnych monologach, Kanadyjczyk nie tylko nie zachęcał do sentymentalizmu, ale wręcz kpił z niego .