Chciałoby się powiedzieć: do trzech razy sztuka. Poprzednie dwa kameralne recitale Amerykanina wzbudzały podziw dla jego umiejętności, ale pozostawiły uczucie niedosytu. Bezsprzecznie jest on znakomitym wirtuozem, ale lepiej prezentował się w drobniejszych utworach, większe muzyczne formy sprawiały mu interpretacyjne problemy.
Tym razem było inaczej. Jeśli w zagranej na początku, jakby na rozgrzewkę, II Sonacie Johannesa Brahmsa zachwycały przede wszystkim długie frazy o wyrównanym, pięknym brzmieniu, to potem cała niezwykle trudna Fantazja C-dur – jeden z ostatnich utworów skomponowanych przez Franza Schuberta – zamieniła się w koronkowe arcydzieło. Joshua Bell utkał ją z delikatnych dźwięków, z lekkością pokonując techniczne trudności części trzeciej, składającej się z cyklu wariacji.
Skrzypkowie nieczęsto mają odwagę sięgać po tę Fantazję, on pokazał, że wirtuozeria wpisana w jej strukturę nie może być pustym popisem. Powinna służyć budowaniu migotliwego nastroju. Bell potrafił to osiągnąć z wydatną zresztą pomocą znakomitego partnera, jakim okazał się brytyjski pianista Sam Haywood. Porywająca wypadło też II Sonata Edvarda Griega o ostrych, tanecznych rytmach i surowych melodiach, odwołujących się do norweskiego folkloru. Każdemu z utworów Joshua Bell potrafił zaś nadać inną barwę. Zapewne, łatwiej to osiągnąć, gdy dysponuje się tak znakomitymi skrzypcami – purpurowym Stradivariusem.
Takie instrumenty w pełni ożywają jednak dopiero w rękach wybitnych muzyków. Oficjalny program recitalu Joshua Bell uzupełnił trzema utworami. Tak jak osiem lat temu, podczas pierwszej wizyty w Polsce, była najpierw urokliwa melodia Piotra Czajkowskiego, a po niej Polonez D-dur Henryka Weniawskiego, zagrany z większym temperamentem niż wtedy, bardziej zadziorny i błyskotliwy.
Nawet jeśli zbyt mało było w nim polonezowego klimatu, to Bell pokazał, że ten popisowy utwór godzien jest najlepszych estrad. Amerykanin pożegnał się z warszawska publiczności jednym z nokturnów Chopina w skrzypcowym opracowaniu utrwalonym wcześniej na płycie „Romance of the Violin" z 2003 roku. W takich nostalgicznych melodiach purpurowy Stradivarius płacze najczulej na świecie.