Często wraca pan do utworów słowiańskich, a zwłaszcza czeskich: Smetany, Dvořaka, Janačka, Martinu. Co jest w nich tak interesującego?
Opera słowiańska w ciekawy sposób łączyła włoski liryzm z niemieckim intelektualizmem. Zaczynałem od Janačka, od „Katii Kabanovej" w 1972 roku, dała ona potem początek cyklowi oper tego kompozytora, które przygotowałem w Scottish Opera.
Nie bał się pan wtedy, że publiczność operowa, która ma dość konserwatywny gust, odrzuci Janačka?
Ale przecież jego muzyka nie jest zbyt radykalna, modernistyczna. Ryzyko zaś podejmuje się w teatrze niemal zawsze.
Gdzie szukał pan inspiracji, przystępując do pracy nad „Królem Rogerem"? W historycznych śladach po sycylijskim władcy? W biografii kompozytora? W literaturze z początków XX wieku?
W nieprawdopodobnie pięknej muzyce, której nie dorównuje libretto, ta poezja nie przystaje do naszych czasów. Ale jest w niej ważne pytanie o granicę między ładem społecznym, do którego zostaliśmy od dziecka wdrożeni, a szaleństwem i dzikością drzemiącą w każdym z nas. Czytałem niedawno o ogromnym zainteresowaniu francuskiej młodzieży sektami głoszącymi, że w 2012 roku nastąpi koniec świata. Czy to nie jest historia jak z „Króla Rogera", pokazująca nasz pęd ku samozatraceniu?