Mówił pan potem, że ma dość teatru.
Jako aktor już wszystko właściwie zagrałem. Myślałem, że mógłbym już poprzestać na reżyserii. A na etacie to już w ogóle siebie nie widzę.
Po rozstaniu z Teatrem Nowym mówił pan jednak, że bierze pod uwagę współpracę z Andrzejem Sewerynem, który obejmował właśnie Teatr Polski w Warszawie. I nic z tego nie wyszło.
Jak człowiek, który lubi nowe sytuacje, sądziłem, że warto byłoby uczestniczyć w rozkręcaniu takiego nowego projektu. Byłem już nawet w próbach trzech sztuk, ale wszystko się przeciągało, trzeba było zawiesić próby na półtora roku. Wtedy na nowo musiałem podjąć decyzję. I zrezygnowałem z powodów ekonomicznych. Nie stać mnie na pracę w teatrze. Zresztą zawsze przede wszystkim czułem się dzieckiem filmu. I wciąż jestem stęskniony za fabułą, rytmem pracy w filmie, który w serialu jest nieosiągalny.
Ale wciąż występuje pan z monodramami i koncertami w całej Polsce...
Bo bliska mi jest poezja, którą recytuję z towarzyszeniem muzyki. Ona mnie nie nuży, mimo że zajmuję się nią od 40 lat.
Czyli nadal jest pan bardzo zajęty.
Tak. Aktor na ogół bywa bardziej dyspozycyjny dla zawodu niż rodziny. I z tego wynikają największe dla mnie stresy. Bardziej wykańczają mnie niż te zawodowe.
Chyba jednak z czasem rodzina przyzwyczaja się do tego rytmu.
Nie. Odwrotnie. Ma tego dosyć.
Łatwiej było kiedyś uprawiać zawód aktora?
Najłatwiej w „Faraonie", bo nie miałem jeszcze żadnych obciążeń, kierowałem się wyłącznie intuicją, emocjami. W trakcie pracy nastąpiło jednak szybkie dojrzewanie. Cenię tamtego Jurka Zelnika za to, że w czasie tamtych dwóch lat realizacji filmu stał się zawodowcem – mimo że był na pierwszym roku studiów. A potem przyszła odpowiedzialność, czasem paraliżująca.
Co wtedy pomogło?
Spotkanie z Peterem Brookiem. Spędziłem z nim tylko dwa tygodnie na warsztatach, ale nauczył mnie rzeczy niezwykle ważnej: otwarcia na własną wyobraźnię, umiejętności improwizacji. Tyle że nie umiałem tego robić przez następnych dziesięć lat. Dopiero gdzieś po czterdziestce nastąpił przełom. Kiedy wychodziłem na scenę, nie wiedziałem, jak będę grał, umiałem się oczyścić z wiedzy poprzedniego dnia. Nie kserować, ale od nowa grać.
Dobrze, że aktorzy nie dźwigają już na barkach ciężaru misji?
Może i tak. Dawniej byliśmy ludźmi niosącymi słowa będące w opozycji do ówczesnej władzy. Za to byliśmy cenieni. Dziś każdy ma swoją prawdę. Norwid, Kochanowski, Mickiewicz, Herbert nie są już dziś tak kochani, a miłość do poezji nie jest już dziś tak powszechna. Ale ja wciąż mam poczucie, że bez niej nie da się żyć na co dzień – ani w pracy, ani tramwaju, ani w łóżku. Genialny wiersz potrafi w sobie zamknąć prawdę na temat życia, transcendencji, miłości, wiary. To wielka siła. A chodzi przecież o to, by człowiek lepił swoje życie jak dzieło. By nie było przeciętne, miało urodę.
Rezydencja tvp 1 | 17.30, 18.00 | SOBOTA | 21.25 | WTOREK tvp 1 | 21.35 | ŚRODA | 21.25 | CZWARTEK
Jerzy Zelnik
Widzowie pamiętają go jako Ramzesa XIII z „Faraona" Jerzego Kawalerowicza, tytułowego bohatera „Doktora Murka" w reżyserii Witolda Lesiewicza, a także Andrzeja Gaszewskiego z „Medium" Jacka Koprowicza. Interesujące role stworzył w „Dziejach grzechu", „Ziemi obiecanej", „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny", „Z dalekiego kraju" oraz „Chopinie. Pragnieniu miłości". Na deskach scenicznych Jerzy Zelnik (ur. 1945) zadebiutował w Starym Teatrze w Krakowie w 1968 roku. Później był też aktorem Teatru Dramatycznego, Studio i Powszechnego w Warszawie. Najciekawsze kreacje teatralne stworzył jako Lizander w „Śnie nocy letniej" w reżyserii Konrada Swinarskiego i hrabia Henryk w „Nie-Boskiej komedii" w Teatrze Telewizji w realizacji Zygmunta Hübnera. Był też dyrektorem Teatru Nowego w Łodzi (2005 – 2008). Ostatnio widzowie mogli oglądać go w telewizyjnych serialach: „Magda M." i „Teraz albo nigdy!". Obecnie gra ojca rodziny, zamożnego polskiego binesmena w „Rezydencji".