Nie miała więc pani wątpliwości, czy przyjąć rolę w „Mildred Pierce"?
Oczywiście, że nie. Gdyby ktoś zaproponował mi udział w ciągnącej się latami soapoperowej papce, powiedziałabym „nie". Ale przy „Mildred..." w ogóle nie myślałam, że to telewizja. Spotkałam się na planie z interesującym reżyserem Toddem Haynesem i kręciliśmy film. Niższy, telewizyjny budżet wymagał, byśmy się zmieścili w 71 dniach zdjęciowych, więc pracowaliśmy w szaleńczym tempie. Ale mimo to każdą scenę przygotowywaliśmy bardzo starannie. Nasza nowojorska ekipa składała się z fachowców najwyższej klasy. I byłam szczęśliwa, że to miniserial, w którym mieliśmy na opowiedzenie historii aż pięć godzin. Gdyby ta ekranizacja powstawała w wielkim studiu, musielibyśmy ciąć wszystko, co mogłoby się nie spodobać masowemu odbiorcy.
A w ogóle myślała pani o adresacie tej opowieści?
Czułam się szczęśliwa, że nasz projekt nie będzie musiał walczyć o dzieciaki jedzące w kinie popcorn. Że dotrzemy bezpośrednio do domów ludzi, także tych, dla których wyjście do kina jest z różnych powodów trudne.
Co panią zafrapowało w postaci Mildred?
Przeczytałam książkę Jamesa Caina bardzo dokładnie. To fascynująca opowieść o różnicach klasowych, kryzysie gospodarczym, rodzinie, matkach i córkach. O autentycznych problemach, z którymi ludzie się na co dzień borykają. Jestem pewna, że do dzisiaj wiele osób będzie mogło się w tej historii przejrzeć. Pomimo kostiumu z pierwszej połowy XX wieku bohaterka wyda się widzom bardzo współczesna. I to mi się w niej spodobało. Mildred jest kobietą próbującą po rozwodzie stanąć na nogi i zbudować własną pozycję w życiu, w społeczeństwie. Ale też matką, która ma bardzo trudne relacje z córką.