Reklama

Anatomia telewizji

Jako jedyna ubrała w marynarkę Jacka Kuronia i nie dopuściła, żeby Roman Polański wyszedł ze studia podczas programu na żywo. Nina Terentiew mówi o wadze intuicji podczas pracy nad programem i o tym, dlaczego nie zostanie szefem TVP.

Publikacja: 07.01.2012 00:01

Nina Terentiew

Nina Terentiew

Foto: Fotorzepa, Dominik Pisarek Dominik Pisarek

Red

Wywiad ukazał się w styczniowym numerze

magazynu Sukces

Telewizja...

Oho, zaczynamy z wysokiego „c".

Sens życia?

Reklama
Reklama

Narkotyk.

Zabija?

Jak każdy. Zwłaszcza kiedy się go nagle odstawi. Wewnątrz telewizyjnego świata jest się całkowicie odizolowanym od otoczenia; istnieje odrębny język, poczucie humoru, kod zrozumiały tylko dla wtajemniczonych. Niech pan spróbuje się postawić – dla przykładu – na miejscu dwudziestokilkuletniego inżyniera światła, który dzięki pracy w telewizji zyskuje magiczną moc: może odjąć gwieździe 20 lat albo zrobić z niej staruszkę. I te piękne kobiety, mówiące z ekranów do milionów widzów, uwieszają się mu na ramieniu: Marku, pamiętasz, ja mam ten profil gorszy – mówią – więc nie za ostro, zaświeć w sufit, może w kontrze, daj blachę z przodu.

I kiedy pan Marek nagle traci pracę w telewizji...

To jest dla niego koniec świata. Alkohol, psychotropy, znam sporo takich przypadków.

Pani się jakoś broni przed tym uzależnieniem?

Reklama
Reklama

Po latach ten narkotyk zaczyna inaczej działać. W pewnym wieku już się tyle nie poświęca: praca w telewizji przestaje dewastować życie osobiste, nie odbija się na zdrowiu. W moim przypadku daje poczucie całkowitego spełnienia... A wie pan, ostatnio syn uświadomił mi wagę użytego przez pana na początku sformułowania „sens życia".

Co powiedział?

Wróciłam z Polsatu do domu „na czworakach", po kilkunastu godzinach pracy, słaniałam się ze zmęczenia. I mówię: „Boże, kiedy ja wreszcie zacznę żyć?". A on spojrzał zdumiony jak rzadko i odpowiedział: „Matka, ty teraz właśnie żyjesz". Usiadłam, pomyślałam chwilę. Ma rację. Nie marzę o zbieraniu znaczków albo podróży dookoła świata po przejściu na emeryturę. Swoje pragnienia realizuję od ręki. „Ja żyję" – pomyślałam.

Bo co to znaczy osiągnąć sukces? Być spełnionym?

Dokładnie to. Być na swoim miejscu, nie mieć żadnych wątpliwości, że to, co się robi, jest tym, w czym niełatwo nas prześcignąć. Należy wierzyć w swój talent i umiejętności, bez względu na potknięcia. Przeć do przodu, cały czas zakładając, że sukces jest kwestią czasu. Nie osiągają go ci, którzy wychodzą z założenia, że jeśli się nie udaje, to znaczy, że światem rządzą kliki i układy. To bardzo polskie – łatwe, wygodne, usprawiedliwiające. Sukces jest udziałem ludzi, którzy skupiają się przede wszystkim na swojej pasji, na swoich twardych, merytorycznych umiejętnościach, a nie na zastanawianiu się, jak tu dotrzeć do odpowiednich ludzi.

Reklama
Reklama

Na przykład?

Zespół Enej, który cztery razy zgłaszał się ze swoimi piosenkami na polsatowski festiwal TOPtrendy i cztery razy upadał na podłogę. Mogliby pomyśleć: dobra, to jest ustawiane, ściemniony konkurs. Nie da się. Nie pomyśleli tak jednak, zgłosili się na casting w Olsztynie do „Must Be The Music", wystąpili i wszyscy moi koledzy, wracając do Warszawy po usłyszeniu ich po raz pierwszy, nucili „Radio Hello". Po kilku dniach Eneja grały wszystkie stacje radiowe od Zetki, Jedynki po RMF. Na listach przebojów zaczęli zostawiać w pobitym polu tuzy naszej sceny muzycznej. Bo są dobrzy w tym, co robią, wytrwali i konsekwentni. Tyle że przed kimś, kto osiągnął sukces, prędzej czy później stanie kolejne wyzwanie: jak go utrzymać...

Janusz Głowacki powiedział, że w USA niektórych winduje się na sam szczyt, by ich później spektakularnie z niego strącić. Taka gra. W Polsce jest podobnie, z tym że zazwyczaj pomija się pierwszy etap.

Przypomina mi się historia Cybulskiego, którego podrzucano do góry, aż w pewnym momencie zapomniano złapać. Powiedziałabym raczej, że w Polsce łatwo zapomina się dbać o sukces. On się często rozmywa, rozłazi, rozdrabnia, zanika... Wtedy opór i presja się zwiększają, więc wielu ­odpuszcza, trwanie na szczycie zaczyna być zbyt trudne, nieraz bardzo bolesne. Dochodzi polskie piekiełko.

Zawsze jest trudniej?

Reklama
Reklama

Zawsze. Pamiętam, jak weszłam kiedyś przed występem do garderoby Maryli Rodowicz. Patrzę, a ona kuśtyka, masuje spuchniętą kostkę, zastanawia się, czy pęknięta, czy tylko zerwała więzadło. I nagle słyszy, jak inspicjent woła ją na scenę, i wszystko zaczyna się dziać w przyspieszonym tempie: zakłada 20 centymetrowe szpilki, wychodzi, daje show na 100 procent możliwości, wraca do garderoby i znów zaczyna cierpieć. Dla mnie Mania jest modelowym przykładem kogoś, kto potrafi przełamać własne słabości, uporać się z przeciwnościami i utrzymać na szczycie. Przecież jakbym ją wtedy zapytała: Marylka, kiedy ty wreszcie zaczniesz żyć, to chyba by mną rzuciła o ścianę. „Mańka, jak ty ustałaś na tych obcasach?" – spytałam. „Na scenie nie czułam bólu" – usłyszałam. To jest to!

Menedżer w telewizji to zawód, w który wliczone jest ryzyko sapera. Inwestuje się ogromne pieniądze. Zatrudnia się najlepsze gwiazdy, a czasem sukces robi zupełnie inny program

„Istnieją dwa rodzaje dziennikarstwa – można bić albo głaskać".

Pani to powiedziała. Aż tak ostro tego nie ujęłam. Można pytać, nie przejmując się niczym i liczyć się z ewentualnością, że rozmówca dostanie blokady albo wyjdzie ze studia, trzaskając drzwiami. Można również stworzyć przestrzeń, w której będzie się czuł bezpiecznie, mając świadomość, że szanuje się jego tematy tabu. Atakować można polityków, artystów nie ma potrzeby.

Pani zawsze wybierała tę drugą drogę.

Reklama
Reklama

I dzięki temu jako jedyna osoba w historii telewizji ubrałam Jacka Kuronia w marynarkę i przekonałam publiczność, że Bogusław Linda potrafi być fantastycznym rozmówcą. Co się pan tak patrzy?

Nie wierzę w marynarkę Kuronia.

Zgodził się na występ w „Bezludnej wyspie" pod jednym warunkiem: że zrezygnuję z jednopłciowej konwencji programu i obok niego pojawią się dwie wspaniałe kobiety. Zażyczył sobie towarzystwa Stanisławy Celińskiej i Krystyny Jandy. „Tylko z tymi paniami mogę pojechać na bezludną wyspę" – powiedział. „OK" – odparłam. „Ale coś za coś: wystąpi pan w marynarce". Uznał to za zbyt wygórowaną cenę i podziękował. Nie odpuściłam, zaczęłam twarde negocjacje i ostatecznie ustaliliśmy, że w czasie nagrywania programu będzie mógł ją w każdej chwili zdjąć.

Zdjął?

Nie zdjął, a po tygodniu zadzwonił: „Ja wiem, że to jest kostium zakupiony przez TVP, ale – zawahał się – czy mógłbym ją sobie zatrzymać?". Odkupił ją już następnego dnia. Z Lindą było tak, że od zawsze miał w telewizji opinię kogoś, kto nie mówi. Niemowa Linda. Zadzwoniłam i zapytałam, czy nie zgodziłby się na udział w „Zwierzeniach kontrolowanych". Odpowiedział oczywiście „na Lindę": „Yyy, nooo wiesz, jaaaa jesteeem". Powiedziałam, że wiem, kim jest, bo się przyjaźnimy – fantastycznym człowiekiem i świetnym rozmówcą, ale jeżeli ma zamiar w ten sposób odpowiadać w programie, to lepiej go nie realizujmy i dalej pozwólmy wierzyć wszystkim, że nie mówi. „Yyy... to realizujmy" – powiedział.

Reklama
Reklama

A program był nagrywany przy barze, za którym kręcił się czujny barman.

Pudło. Nie upiłam go, nie pan pierwszy mnie o to podejrzewa. Warunkiem „Zwierzeń kontrolowanych" była możliwość korzystania z dobrodziejstw baru dopiero po nagraniu. Linda autentycznie się otworzył. Odczuwał komfort, swobodę, wiedział, że nie padnie nieprzychylne mu pytanie. Bardzo dbałam, żeby go nie zamknąć.

„Bo bywa, że rozmowa z gościem to stąpanie po kruchym lodzie" – kolejny passus.

Tym razem zacytowany wiernie. Dotyczy przede wszystkim mojej rozmowy z Romanem Polańskim w latach 80., już po jego wyjeździe z USA. I teraz zapewne niejeden mistrz dziennikarstwa powiedziałby panu, że fakt, iż rozmawialiśmy kilkanaście miesięcy po jego wyjeździe ze Stanów, stanowił powód, żeby delikatnie, ale zdecydowanie podjąć ten temat. A ja byłam stuprocentowo pewna, że jeżeli pojawi się w moich ustach nazwisko Samanthy Gailey, to on wstanie i wyjdzie ze studia, nie dając mi w twarz tylko dlatego, że jestem kobietą. Program szedł na żywo. Polski telewidz mógł się dowiedzieć o kulisach pracy nad „Wstrętem", „Dzieckiem ­Rosemary" czy „Chinatown". Lód był cienki, stawka wysoka, jeden fałszywy krok i moglibyśmy mieć skandal.

Artyści mają swoje tematy tabu, ale nie zapominajmy, że są osobami publicznymi.

Ale proszę zaglądania komuś do łóżka nie legitymizować faktem, że ten ktoś jest osobą publiczną, bo to tabloidowy sposób myślenia o dziennikarstwie. Kręci wspaniałe filmy, jest doskonałym aktorem, pisze fascynujące powieści – więc mamy prawo wiedzieć, z kim sypia? I jak? Otóż guzik, nie mamy, jeśli sam z siebie nie zechce nam tego powiedzieć. Co innego, jeśli jest konserwatywnym politykiem, który oficjalnie nakłania naród wyłącznie do miłości prokreacyjnej, a my wiemy, że jest rozwiązły i oszukuje swoich potencjalnych wyborców. W takiej sytuacji, jako menedżer telewizyjny, potrafiłabym zrozumieć motywacje dziennikarza pytającego o życie osobiste. Tylko w takiej.

Trudno być dobrym menadżerem telewizyjnym?

Bardzo trudno, bo to zawód, w który wliczone jest ryzyko sapera. Inwestuje się ogromne pieniądze, przeprowadza się dokładne badania rynku, dobiera się skrupulatnie uczestników, wynajmuje się ogromne hale, zatrudnia gwiazdy z pierwszych stron gazet, a tu okazuje się, że sukces robi inny program, za który wielkie telewizyjne głowy nie dawały wcześniej pięciu złotych. I bum. Ryzyko sapera.

Osiągnąć sukces to być na swoim miejscu. Nie mieć żadnych wątpliwości, że to, co się robi, jest tym, w czym niełatwo nas prześcignąć. Należy wierzyć w swój talent i umiejętności, bez względu na potknięcia. Przeć do przodu, cały czas zakładając, że sukces jest kwestią czasu. Nie osiągają go ci, którzy uważają, że światem rządzą kliki i układy

Pani ma dobry wykrywacz min.

Badania są w tej chwili tak uszczegółowione, że kilkanaście godzin po emisji na moim biurku lądują wyniki oglądalności niemal z każdego miejsca w Polsce, w każdej grupie wiekowej i socjalnej. Tyle że tworzenie udanych programów, poza analizą tych słupków i doświadczeniem, wymaga intuicji, znajomości trudnej do uchwycenia anatomii telewizji, którą można czuć, ale nie sposób się jej nauczyć. Recepta na udany program nie istnieje, gdyby było inaczej, każdy miałby maszynkę do wyciskania pieniędzy. I ten brak gwarancji sukcesu jest czymś fascynującym, świadomość, że można zrobić wszystko jak należy, a jednak nie odnieść sukcesu.

Adrenalina.

Buzuje. Przypominam sobie, jak pracowaliśmy nad programem „Must Be The Music". Jak szaleni. Nagrywaliśmy, oglądaliśmy, ocenialiśmy. W kółko. Najpierw program wydawał się świetny, później niezły, później beznadziejny, w końcu już nikt nie miał zdania, bo zbyt wiele razy go obejrzał. Potem nadszedł dzień emisji pierwszego odcinka, wróciłam do domu, usiadłam na łóżku i myślałam o werdykcie. Wiedziałam, że rano dowiem się z badań, czy publiczność wskazała palcem w górę, czy w dół. Następnego dnia wpadam na Ostrobramską (ulica, przy której jest siedziba TV Polsat – przyp. red.), podbiegam do biurka... Cesarz zawyrokował: kciuk w górę. Młodzi gremialnie zasiedli przez telewizorami i pokochali ten program. Ale natychmiast pojawił się lęk, że to efekt reklamy i przy następnych odcinkach oglądalność może być znacznie niższa. Później okazało się, że nie jest, więc wreszcie przyszedł czas na satysfakcję. Taka praca nie może się znudzić.

A gdybym chciał opisać pani telewizyjną intuicję...

Śledzi pan doniesienia mediów prorokujące rychłą śmierć klasycznej postaci telewizji jako przygotowanego programu emitowanego z pudła?

Teraz widz ma mieć możliwość układania ramówki samodzielnie.

A ekran telewizora ma zostać zastąpiony przez laptop lub wyświetlacz telefonu komórkowego. Otóż mogę się z panem założyć o obiad „U Fukiera”, że chociaż w istocie w pewnym zakresie przemiany te będą miały miejsce, to choćby każdy telewidz miał możliwość samodzielnie układać sobie program telewizyjny i ściągać jakie chce i kiedy chce programy telewizyjne i filmy, w wielu zostanie jednak potrzeba oglądania klasycznej telewizji, uzasadniona przyzwyczajeniem oraz stylem życia. Wielu ludzi będzie nadal chciało obejrzeć np. „Familiadę” do obiadu lub poniedziałkowy wieczór spędzić z „Megahitem” w Polsacie. Nie nastąpi ewolucja, która z czasem zlikwiduje klasyczną telewizję – raczej krótka rewolucja, dzięki której wykrystalizują się te dwie grupy. I intuicja mi podpowiada, że ta przywiązana do stałych propozycji telewizyjnych będzie większa, choć na pewno telewizory zostaną w znacznej mierze zastąpione przez tablety i ekrany komputerów, które pozwolą oglądać program telewizyjny w pociągu, samolocie, autobusie, w knajpie, dosłownie wszędzie, a niekoniecznie w kapciach przed telewizorem.

Łatwiej się robi telewizję u komercyjnego nadawcy niż w TVP?

O niebo łatwiej, bo ma się jasno podane cele i narzędzia do ich osiągnięcia. Jest konkretny zysk do wypracowania, przy określonym nakładzie, w określonym czasie. Istnieje krótka ścieżka decyzyjna. W Polsacie nie ma dziesiątek ścierających się wektorów. Nikt nie dba o to, by program podobał się urzędującej władzy, nikt nie stara się zadowolić a priori władzy, która najprawdopodobniej nastanie, nikt nie mówi: „Mniej misji, bo zbankrutujemy”, żeby po chwili krzyczeć: „Jesteście zbyt komercyjni!”. Jasność komunikatu pozwala spokojnie planować pracę i tylko korygować kurs, a nie raptownie zmieniać go o 180 stopni. Telewizja to nie jest łajba dla kilku osób, to wielki statek.

A gdyby otrzymała pani propozycję objęcia stanowiska prezesa TVP?

Za żadne pieniądze świata. Uprzedzę pana następne pytanie – w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji też nie mam ambicji zasiąść. Zawodowo czuję się całkowicie spełniona, znajduję się w zarządzie jednej z największych polskich stacji telewizyjnych, decyduję o jej polskiej produkcji. Nigdy nie czułam się bardziej szczęśliwa niż teraz. Kiedy oglądam się za siebie, przychodzi mi do głowy, że moje życie zawodowe to taki modelowy american dream. Pamiętam swój wzrok, kiedy w latach 70. mignął mi gdzieś legendarny prezes TVP Maciej Szczepański. Ja byłam wtedy szarą myszką, jak setki innych na Woronicza. I teraz kiedy czasami wychodzę z budynku, patrzę: stoją fajne młode dziewczyny, palą fajki. I zerkają na mnie.

Ten sam wzrok?

Uśmiecham się i myślę w duchu: fajne jesteście, dziewuchy, nie martwcie się, będzie dobrze. Wy też dojdziecie na sam szczyt.

Wywiad ukazał się w styczniowym numerze

magazynu Sukces

Pozostało jeszcze 100% artykułu
Reklama
Kultura
Lech Majewski: Mamy fantastyczny czas dla plakatu. Nie boimy się AI
Kultura
Hockney, Cézanne, Niki de Saint Phalle i Cartier. Wakacyjne wystawy w Europie
Kultura
Polka wygrała Międzynarodowe Biennale Plakatu w Warszawie. Plakat ma być skuteczny
Kultura
Kendrick Lamar i 50 Cent na PGE Narodowym. Czy przeniosą rapową wojnę do Polski?
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Patronat Rzeczpospolitej
Gala 50. Nagrody Oskara Kolberga już 9 lipca w Zamku Królewskim w Warszawie
Reklama
Reklama