Skandalista Michał Ch.

Minęło 40 lat od s?mierci Michała Choroman?skiego: sztandarowego pisarza mię?dzywojennej Polski, po wojnie osamotnionego epigona. Człowieka, kto?ry nie przestaje intrygować

Publikacja: 08.07.2012 19:00

To była prawdopodobnie najbardziej błyskotliwa kariera literacka dwudziestolecia międzywojennego. Kiedy w 1924 r. przyjeżdża do Polski, właściwie nie zna języka i mieszka w chlewie (dosłownie!). W 1931 r. ukazuje się jego debiutancka powieść „Biali bracia", która dowodzi, że objawił się wielki literacki talent. Pozytywne recenzje wychodzą spod piór Juliana Tuwima, Józefa Wittlina czy Ireny Krzywickiej. Porównuje się go do Conrada i Dostojewskiego. Literacka Polska pada przed nim na kolana. Kiedy dwa lata później wychodzi „Zazdrość i medycyna", na salonach nie mówi się o niczym innym. Pojawiają się dodruki i liczne przekłady (czeski, francuski, holenderski, niemiecki, szwedzki, węgierski, włoski, łotewski). W 1934 r. autor odbiera od członków Polskiej Akademii Literatury prestiżową Nagrodę Młodych. Tymczasem dla przeciwników jego nazwisko staje się emblematem literatury zdegenerowanej – Ignacy Fik „choromaniakami" nazywa najwybitniejszych z dzisiejszej perspektywy twórców epoki, m.in. Witkacego, Schulza, Gombrowicza, Leśmiana.

Zobacz na Empik.rp.pl

Literacka droga Michała Choromańskiego to, oprócz niewątpliwego talentu, towarzysko-erotyczny blitzkrieg. Pisarz romansuje ze starszą od niego Marusią Kasprowiczową, uwodzi go Zofia Nałkowska. Narkotyzuje się z Witkacym, bryluje towarzysko u boku Karola Szymanowskiego. Wkrótce sam zaczyna innych wprowadzać na literackie salony – jak na przykład krakowskiego pikolaka Tadeusza Kurtykę, szerzej znanego jako Henryk Worcell, autor „Zaklętych rewirów".

U szczytu sukcesów coś zaczyna się jednak psuć i następna po „Zazdrości i medycynie" powieść Michała Choromańskiego wychodzi drukiem dopiero w 1957 r. A owoce benedyktyńskiej pracy pisarza z ostatnich lat życia – 10 obszernych powieści – pozostają nieznane nawet dociekliwym polonistom. Czy komuś z państwa cokolwiek mówią te dziwaczne tytuły: „Prolegomena do wszelkich nauk hermeneutycznych", „Głownictwo, moglitwa i praktykarze" albo „Różowe krowy i szare scandalie"?

Kiedy w 1995 r. Andrzej Barański sfilmował „Skandal w Wesołych Bagniskach", a dwa lata później Instytut Wydawniczy Świadectwo wydał zbiór opowiadań „Mężczyzna i kobieta", niektórzy wieszczyli wielki powrót Choromańskiego. „Duża sprawność i łatwość pisania – konkludowała wówczas recenzentka »Dekady Literackiej« – bezwstydnie podporządkowana zasadzie zabiegania o czytelnika, a nawet nawiązywania z nim bezpośredniego kontaktu, oraz uciążliwa czasami potrzeba ciągłego budowania dystansu, stwarzania poczucia relatywizmu i wieloznaczności czynią z Choromańskiego pisarza do wzięcia przez współczesnego czytelnika".

Postawiona 15 lat temu diagnoza nie sprawdziła się. Nie „wzięliśmy" zmarłego przed 40 laty pisarza. Dlaczego? I czy jednak nie znajdziemy u niego czegoś, co wziąć by można?

Schodami w górę, schodami w dół

Pisarz rodzi się i spędza pierwsze lata w Elizawetgradzie (dzisiejszy Kirowograd na Ukrainie) – tym samym, w którym młodość przeżyli spokrewnieni z nim Jarosław Iwaszkiewicz i Karol Szymanowski. Ojciec, mikrobiolog i lekarz, ginie podczas rewolucji w 1918 r. Odtąd kończy się idylla mieszczańskiej „dostatniości" i przyszły pisarz ima się różnych sposobów zarobkowania: pracuje jako korepetytor, nauczyciel rysunków w klubie czerwonoarmiejca, sanitariusz, wreszcie dziennikarz korespondent. Siedząc w zapadłej dziurze, komponuje korespondencje z Moskwy. W jednej z nich wymyśla nieistniejący prąd artystyczny stolicy – „gwidofuturyzm", którego akolitami okażą się – jakież to gogolowskie! – miejscowi adepci Muz.

W 1923 r. kości Choromańskiego atakuje gruźlica – następne lata będzie poruszał się o kulach. Jednocześnie pisze swą pierwszą, rosyjską powieść. Rok później zostaje repatriowany. Matka zarabia na życie uczeniem francuskiego i wszystkie pieniądze wysyła synowi do Zakopanego, który udaje przed nią, że leczy się w pensjonacie Sanato, podczas gdy pieniędzy nie wystarcza nawet na jedzenie, a pisarz koczuje najpierw w warsztacie stolarskim, a potem w... chlewiku razem z dziarskim knurkiem. Głoduje. I temu głodowaniu zawdzięcza – przynajmniej we własnym mniemaniu – wyleczenie, jak pisze w „Memuarach": „Wygłodniały organizm potrzebował białka zawartego w płynie wysięku – i przeto sam go wchłonął. Sam swój własny wysięk zjadłem!".

W świat literackich sław wciąga młodego kalekę Witkacy, a niebagatelną rolę w awansie towarzyskim gra też pokrewieństwo z Karolem Szymanowskim. Choromański przeprowadza się do Marii Kasprowiczowej na Harendę (jej atmosferę opisze 40 lat później w obrazoburczej powieści „Schodami w górę, schodami w dół").

Powstają „Biali bracia" – powieść osadzona w rewolucyjnych okolicznościach ukraińskich. Niepokojąca atmosfera książki, językowa maestria i dziwna relacja łącząca trzech bohaterów – czekistę, kotrrewolucjonistę i żydowskiego kupca – budzą żywe zainteresowanie krytyki. Pojawiają się pierwsze triumfy.

Choromański pracuje jak w ukropie – powstają kolejne powieści (w których zresztą są rozwijane zastosowane w debiucie chwyty): „Zazdrość i medycyna", „Skandal w Wesołych Bagniskach", „Szpital Czerwonego Krzyża", a także sztuki teatralne, opowiadania, cykl wstrząsających reportaży ze szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Równocześnie jednak gdzieś z tyłu głowy rodzą się pierwsze wątpliwości owocujące długoletnim kryzysem twórczym. Henryk Worcell wspomina, że Choromański kpił z krytyków, którzy dali się uwieść „sztucznie robionym niesamowitościom" „Zazdrości...", takim jak opętujący wszystkich halny, nagłe wyłączenie świateł w całym mieście itp.

W życiu osobistym Choromańskiego zachodzą zmiany. Znany z wielu romansów pisarz poznaje wypędzoną z Niemiec światowej sławy tancerkę, a przy tym komunizującą Żydówkę – Ruth Sorel. Związek jest luźny, kochankowie mieszkają oddzielnie. Ona wyjeżdża na światowe tournée, on na kolejne odczyty, nigdy nie decydują się na dzieci. Relacje z Sorel są burzliwe, w okresie emigracyjnym to ona bierze na siebie trud utrzymania rodziny – zakłada szkołę tańca w Montrealu. On, najpierw w Brazylii, potem w Kanadzie, oddaje się kolejnym romansom i wyniszczającej lekomanii. Mimo to z emigracji wrócą w 1957 r. do Polski razem. Ostatnie lata małżeństwa to dla Ruth z pewnością ciężki okres. Choromański co prawda już nie romansuje na lewo i prawo, ale za to coraz bardziej uzależnia się od leków (uspokajający barbitural), cierpi na bezsenność, depresję, dręczy Ruth wielomiesięcznymi okresami milczenia. O ich wzajemnych relacjach biograf pisarza Marek Sołtysik pisze, że „to wyrafinowana do granic fizycznej wytrzymałości subtelność".

Wróćmy jednak do początku wojny, który Choromańscy przeżywają w Warszawie. To doświadczenie staje się kanwą 74 nieco schizofrenicznych i niedocenionych czterowierszy („Ministrowa w szynszylach siedzi w samochodzie/z papużką w klatce, gdaczącą trzy po trzy/Radio nawołuje: Nadchodzi, nadchodzi!.../I nieprawda. Bo rząd właśnie odszedł"). W 1940 r. małżonkom brawurowo udaje się uciec przez Austrię i Włochy do Brazylii, a potem – w 1944 r. – do Kanady. Choromański przestaje tworzyć – z większych utworów powstaje wówczas tylko sztuka „Szkoła marmuru". Pisarz coraz bardziej zamyka się w sobie, zrywa kontakty z Polonią. Ruth jest przekonana, że staje się ofiarą makumby, brazylijskiej czarnej magii. Przenosiny do Kanady pozwalają na materialną poprawę losu, ale rozbita psychika pisarza nie odzyskuje równowagi.

„Kompletnie niezdolny do jakiegokolwiek snu i odpoczynku, ścigany halucynacjami przyjechałem do Polski..." – notuje gdzieś pisarz. Nic dziwnego, że znalazłszy się w kraju, trafia – tym razem już nie jako reporter, ale jako pacjent – do szpitala psychiatrycznego.

Pod koniec 1957 r., kiedy Choromańscy wracają, ani Zakopane, ani Warszawa niestety nie są tymi miastami, które pisarz opuścił kilkanaście lat wcześniej. Zagubieniu w nowej przestrzeni daje wyraz pisarz w tomie opowiadań „Warianty".

Ich powrót to z jednej strony gratka dla władz. Choromański – podobnie jak wracający w tym samym czasie Melchior Wańkowicz – legitymizują w pewnym sensie poodwilżową Polskę. Z drugiej jednak strony literackie esy--floresy autora „Zazdrości i medycyny" pozostają literaturą dziwaczną oraz nieprzydatną. Liczące się oficyny trzymają się od niego z daleka. Pierwsza powojenna powieść – osnute na emigracyjnych doświadczeniach „Prolegomena do wszelkich nauk hermeneutycznych" – wychodzi w wyklętym PAX-ie, następne utwory w nieco prowincjonalnym Wydawnictwie Poznańskim. Choć brak większego zainteresowania krytyki i czytelników peszy pisarza, to jednak od około 1960 r. aż do śmierci w 1972 r. pracuje z ogromnym zaangażowaniem nad kolejnymi utworami. Staje się wokół niego głośniej, gdy w „Schodami w górę, schodami w dół" karykaturalnie przedstawi Marię Kasprowiczową jako Draginę Łucką. Triumfalny powrót mógłby nastąpić w 1972 r., gdy sukcesem kasowym i artystycznym okazała się ekranizacja „Zazdrości i medycyny". Niestety, pisarz jej nie dożył. Zmarł w szpitalu 24 maja 1972 r., oficjalnie na atak serca, lecz – jak często się to dzieje w jego powieściach – okoliczności zdarzenia się rozmazują. Oto bowiem w kieszeni jego piżamy znaleziono nienaruszoną fiolkę z ratującą życie nitrogliceryną...

Opowiadania wariackie

Każdy, kto zna „Zazdrość i medycynę", zapewne pamięta duszną atmosferę powieściowego miasteczka, niesamowitość bohaterów, zagmatwane relacje między nimi, nierozwiązane niejasności, „medyczność" powieści, sporą domieszkę młodopolskiej mizoginii. Wszystkie te elementy odnajdziemy w późniejszych powieściach. Choromański chciał być polskim Dostojewskim, wykorzystywał jednak, nieraz bardzo ostentacyjnie, chwyty literatury wagonowej i sensacyjnej z ducha Edgara Wallace'a. W efekcie ci, którzy szukali w literaturze sensacji i erotyki, odchodzili rozczarowani brakiem jednoznacznych konkluzji oraz konsekwencji w przeprowadzeniu intrygi, która uginała się pod ciężarem psychologicznej dygresyjności. Ci zaś, którzy szukali w powieściach Choromańskiego literatury wysokiej próby, odchodzili zniesmaczeni tanią sensacyjnością i sztucznie gmatwaną erotyką, powtarzalnością powieściowych chwytów, ograniczonymi zasobami charakterologicznej rekwizytorni.

Do tego należy dodać świat przedstawiony powieści: międzywojenny lub emigracyjny, mieszczański, sanatoryjno-secesyjny, bardzo odległy od doświadczenia czytelniczego, martwy i papierowy. Narrator powieści jest wobec niego zdystansowany, co rusz bierze go w nawias, ukazuje jego umowność. Wszystko to skłania ku traktowaniu powieści Choromańskiego jako satyrycznych. Tylko czy kilkadziesiąt lat po śmierci tego świata satyra pozostaje świeżą? „Czy zamierzenie satyryczne – pytała w 1973 r. Hanna Kirchner – które godzi w panią Marusię Kasprowiczową lub w różne dewiacje obyczajowe znajomych z międzywojennej Warszawy i Zakopanego, czy wreszcie w stęchły światek emigracyjny, ma walor dostatecznie poważny? Czy nas to wreszcie cokolwiek obchodzi?".

Weźmy na przykład powieść „Kotły Beethovenowskie" z 1970 r. W pierwszym akapicie dowiadujemy się, że ciotka narratora – Jasia Fiłomadzkiego, studenta pianistyki w klasie profesora Żurawlewa – nie żyje. Przez następne ponad 400 stron będziemy szukać odpowiedzi na pytanie: „Kto i dlaczego ją zabił?". Tak można by streszczać fabułę kryminału. Ale kto i dlaczego zabił – nie wiemy i się nie dowiemy. Dowiadujemy się jedynie, że – wbrew dochodzeniu – mordercą nie jest Jaś. Szukanie zabójcy jest pretekstem do ukazywania pogranicznego miasteczka (Zbąszyń?) w przededniu II wojny światowej. Na kartach powieści pojawiają się karykaturalne kobiety wampy czy demoniczni homoseksualiści czczący Oskara Wilde'a i Sinobrodego. W mieście dochodzi do szeregu dziwnych zdarzeń i nieoczekiwanych ludzkich zachowań. Czytelnik pozostaje rozczarowany – intryga okazuje się nieistotna, pretekstowa. Ma służyć autorowi do przekazywania niekoniecznie przekonujących prawd o ludzkiej naturze i wytwarzaniu tzw. aury niesamowitości.

Gdyby podmienić któryś akapit „Kotłów..." z akapitem równie przegadanych oraz kwestionujących dawno przebrzmiałe estetyki „Różowych krów i szarych scandalii" albo „Miłosnego atlasu anatomicznego", nikt by się zapewne nie połapał...

Warianty

Michał Choromański pozostaje pisarzem niezrozumianym. Zainteresowanie szaleństwem, nerwicą, niszczycielską erotyką z pierwszych utworów pozostaje częścią jego twórczości także po wojnie. Tyle tylko, że pisarz zatraca dystans. Nie tyle opisuje nerwice, ile nerwica ze wszystkimi kompulsywnymi powtórzeniami irracjonalnych zachowań staje się sama elementem pisania. Krytycy i historycy literatury, co zastanawiające, wydają się wobec tego zjawiska bezradni. Jedni próbują odczytywać te powieści jako niezwykle skomplikowane gry i wielopoziomowe konstrukcje znaczeniowe, w których należy śledzić podświadome korespondencje pozornie odległych zjawisk. Ich odcyfrowywanie ma być żmudnym zadaniem wymagającym wielkich intelektualnych i kulturowych kompetencji czytelnika. Biorąc za dobrą monetę ten odbiór, moglibyśmy mówić o Choromańskim jako o krewnym Julio Cortazara jako autora „Gry w klasy". Inni krytycy wskazują, że jego powieści to intertekstualne kolaże, szarady motywów i wątków literackich, zabawy kliszami i beztroskie eksperymentatorstwo. Wówczas jawi się on jako „pisarz dla pisarzy", jakiś polski odpowiednik Jorge Luisa Borgesa, „brakujące ogniwo" procesu historycznoliterackiego spinające modernistyczną tematykę z postmodernistyczną formą. Jeszcze inni wreszcie idą śladem Janusza Sławińskiego tropiącego ekspresjonistyczne elementy tej twórczości i wówczas – jak pisze Marek Sołtysik – „nie konstrukcja, nie geometria tworzą aurę utworów Choromańskiego [...] lecz właśnie aura tworzy doskonałą, lecz jakże trudną i nie do końca zbadaną geometrię. Prozę tę kształtują nade wszystko osobiste przeżycia pisarza".

W ostatnio wydanej pracy Michała Chowanioka, tragicznie zmarłego młodego śląskiego polonisty, Choromański jawi się z kolei jako wirtuoz języka. Chowaniok ukazuje krok po kroku muzyczność kompozycji Choromańskiego, muzyczność dostrzeganą nie tylko jako założony element konstrukcyjny, jak to ma miejsce w przywoływanych wcześniej „Kotłach Beethovenowskich", ale także jako konstrukcję każdego niemal zdania, każdego akapitu.

Już sama polifonia krytycznych głosów czyni z Choromańskiego pisarza ciekawego; pisarza, który niepokoi; pisarza, o którego wartości trzeba się przekonać w akcie indywidualnej lektury.

Miłosny atlas anatomiczny

Choromański miał sam o sobie powiedzieć, że jest ostatnim pisarzem Młodej Polski (co ciekawe, to samo powiedział o sobie zmarły rok wcześniej Stanisław Vincenz). I rzeczywiście, sporo w jego powieściach młodopolszczyzny. Dostrzegamy ją choćby w modernistycznie stylizowanym konflikcie płci. Kobiety u Choromańskiego to groźne wampy, nienasycone w swej seksualności femme fatale, modliszki. Mężczyźni pożądają ich, lecz gra z nimi bywa śmiertelnie niebezpieczna, stąd strach mężczyzn przed kobietami. Jedynymi wygranymi są homoseksualiści, tacy jak Szton z „Kotłów..." albo Baschalis z „Różowych krów...." potrafiący upokorzyć kobiety swoją obojętnością. Próba odświeżenia stylistyki, z jaką mamy do czynienia w opowiadaniach ze zbiorów „Warianty" czy „Polowanie na Freuda", przynosi wątpliwe artystycznie rezultaty. Panerotyzm Choromańskiego staje się czasem nawet niesmaczny. Bohaterowie patrzący na sad w powieści „Miłosny atlas anatomiczny" widzą skomplikowaną kamasutrę drzew owocowych: „I tam roiło się od erotycznego drzewostanu [...]. Ot tu – ten pień co wystawia swój zad niby do dupczenia. W pozie klasycznej dla kobyły".

Czytanie dziś Choromańskiego dla erotycznego dreszczyku mija się raczej z celem. Ta erotyka raczej śmieszy, niż podnieca. Zestarzała się. Nie ma sensu czytać go też jako klasyka literatury i doszukiwać się w jego powieściach nie wiadomo jakich głębi czy estetycznych poruszeń. Może najsprawiedliwiej będzie spojrzeć na Choromańskiego jak na pisarza, któremu zabrakło kontekstu porządnej i inteligentnej literatury rozrywkowej niepozbawionej przy tym pretensji artystycznych? Osamotniony po wojnie literat kurczowo trzyma się tego, co zna najlepiej: międzywojennej rzeczywistości i ograniczonego repertuaru „pewnych" chwytów. Nie potrafiąc odświeżyć języka i estetyki, skonfrontować swojej wyobraźni z przestrzenią czytelniczych oczekiwań, Choromański jawi się jako pisarz niejednoznaczny. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że i dla takich jest miejsce w naszej kulturowej pamięci.

Wojciech Śmieja jest literaturoznawcą, autorem m.in. „Literatury, której nie ma. Szkiców o polskiej literaturze homoseksualnej" (Universitas 2010).W śródtytułach wykorzystano tytuły utworów Michała Choromańskiego.

To była prawdopodobnie najbardziej błyskotliwa kariera literacka dwudziestolecia międzywojennego. Kiedy w 1924 r. przyjeżdża do Polski, właściwie nie zna języka i mieszka w chlewie (dosłownie!). W 1931 r. ukazuje się jego debiutancka powieść „Biali bracia", która dowodzi, że objawił się wielki literacki talent. Pozytywne recenzje wychodzą spod piór Juliana Tuwima, Józefa Wittlina czy Ireny Krzywickiej. Porównuje się go do Conrada i Dostojewskiego. Literacka Polska pada przed nim na kolana. Kiedy dwa lata później wychodzi „Zazdrość i medycyna", na salonach nie mówi się o niczym innym. Pojawiają się dodruki i liczne przekłady (czeski, francuski, holenderski, niemiecki, szwedzki, węgierski, włoski, łotewski). W 1934 r. autor odbiera od członków Polskiej Akademii Literatury prestiżową Nagrodę Młodych. Tymczasem dla przeciwników jego nazwisko staje się emblematem literatury zdegenerowanej – Ignacy Fik „choromaniakami" nazywa najwybitniejszych z dzisiejszej perspektywy twórców epoki, m.in. Witkacego, Schulza, Gombrowicza, Leśmiana.

Pozostało 94% artykułu
Kultura
Warszawa: Majówka w Łazienkach Królewskich
Kultura
Plenerowa wystawa rzeźb Pawła Orłowskiego w Ogrodach Królewskich na Wawelu
Kultura
Powrót strat wojennych do Muzeum Zamkowego w Malborku
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej