Amerykańska gwiazda grzeszy głównie pychą. Nie chce być już tylko królową pop. Marzy, by stać się trzema osobami w jednej postaci: filozofem, duchowym liderem i przywódcą rewolucji obyczajowej.
Scenariusz najnowszego show przypominał konspekt pracy doktorskiej na własny temat. Cztery rozdziały zatytułowane były „Transgresja", „Proroctwo", „Męskość/Kobiecość" i „Święto" – jakby pisał je Krystian Lupa z profesor Marią Janion.
Show rozpoczęła podniosła „Uwertura Modlitwy: Akt skruchy". Reflektory wydobyły z ciemności emblemat artystki „MDNA" zdobiący bramę świątyni, którą utworzyły imponujące wizualizacje 3D. Gdy zakapturzeni mnisi chwycili się sznurów i rozbujali dzwon oraz kadzielnicę, modlitwę rozpoczęli żydowscy kapłani. A kiedy oczekiwanie na popowe bóstwo sięgnęło zenitu, Madonna wypowiedziała słowa modlitwy rozpoczynające autobiograficzną piosenkę „Girl Gone Wild" z najnowszej płyty: wyznanie wściekłości kobiety, która musiała się rozwieść.
Piekło na Narodowym
Potem rozpętała piekło, a początek koncertu stał się podróżą przez wszystkie jego kręgi. Witraże kościoła rozpękły się, wokalistka zaś, ucharakteryzowana na czarną Madonnę z głową w złotej koronie, zeszła z posągu i pojawiła się na estradzie w czarnym kombinezonie. W „Revolver" i „Gang Bang" zagrała brutalną sekwencję rzezi. Niczym szaleniec z Denver, który też został porzucony.
Potem Madonna odreagowała już w typowy dla siebie sposób: zamieniła koncert w klubowe party. Osiem nowych kompozycji napisanych z pomocą młodych didżejów mieszało się z kolażami starszych teledysków i hitów będącymi wspomnieniem wcześniejszych sukcesów.