Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
Nagrał ponad 200 albumów, zdobył osiem nagród Grammy. Jego stan zdrowia pogarszał się i w ostatnich miesiącach życia nie występował. Ostatni raz wystąpił w swoim domu z okazji 80. urodzin.
Miałem szczęście oklaskiwać jego występ w 2005 roku na North Sea Jazz Festival w Hadze. Przekonałem się wtedy, że informacje o jego słabszej muzycznej formie są nieprawdziwe. Peterson dał świetny koncert, błyszczał inwencją, popisywał się wirtuozerią, a co najważniejsze, grał z niezwykłym uczuciem, jakby chciał pokazać, na czym polega jazz. Schodząc ze sceny, zatrzymał się na dłuższą chwilę, by podziękować wiwatującej publiczności i, uśmiechając się, pomachał wszystkim ręką. Myślę, że większość miłośników jego muzyki zdawała sobie sprawę, że na żywo słuchała go po raz ostatni.
Początkiem kłopotów zdrowotnych pianisty był zawał serca, który przeżył podczas koncertu w nowojorskim klubie Blue Note w 1993 r. Poczuł wówczas niedowład lewej ręki. Dopiero w szpitalu postawiono diagnozę i Peterson musiał odwołać dwa następne koncerty w klubie. Kiedy pierwszy raz po zawale usiadł do fortepianu, miał łzy w oczach. Jednak już rok później nagrał znakomity album ze skrzypkiem Itzhakiem Perlmanem „Side by Side”.
Oscar Peterson był podziwiany przede wszystkim za technikę gry. Duke Ellington nazwał go maharadżą fortepianu. Pierwszych lekcji udzielał mu ojciec, pianista amator, który zaraził go miłością do jazzu. W wieku 14 lat Oscar wygrał konkurs kanadyjskiego radia i stał się gwiazdą cotygodniowych programów. Kiedyś ojciec przyniósł płytę z nagraniami genialnego pianisty Arta Tatuma. Młody Oscar był pod takim wrażeniem, że przez miesiąc nie dotknął klawiatury. A jednak zdecydował się na karierę muzyka .