Tadeusz Broś. Sorry Batory, czyli przypadki Pana Teleranka - książka w księgarniach

Zanim trafił do Teleranka przeszedł długą drogę od kabaretu, teatru, poprzez estradę i kluby ze striptizem. Przed śmiercią opowiedział Anicie Czupryn i Pawłowi Brzozowskiemu o swoim alkoholowym upadku

Publikacja: 12.06.2013 10:30

Tadeusz Broś. Sorry Batory, czyli przypadki Pana Teleranka - książka w księgarniach

Foto: materiały prasowe

Piotr Fronczewski wyjaśnił mu kiedyś, że jest kilka stopni popularności. Z pierwszym mamy do czynienia wtedy, kiedy ludzie mówią „Pan mi kogoś przypomina", drugi gdy przyznają, że ktoś jest znany, ale nie pamiętają jak się nazywa, a trzeci, gdy wystarczy powiedzieć, np. Janusz Gajos i już wszyscy wiedzą jak ta osoba wygląda. Tadeusz Broś należał do tej drugiej kategorii. Na okładce książki znajduje się telewizor, a na ekranie mężczyzna z mikrofonem. I gdyby nie tytuł „Tadeusz Broś. Sorry Batory, czyli przypadki Pana Teleranka" większość czytelników rzuciłaby: „Hmm, twarz tego faceta znam, ale jak on się nazywa?".

Polecamy pełen anegdot wywiad rzekę, który z Tadeuszem Brosiem przeprowadziła Anita Czuprym i Paweł Brzozowski  - "Tadeusz Broś. Sorry Batory, czyli przypadki Pana Teleranka"

To co w życiu osiągnął zawdzięczał sobie i, jak twierdził, przypadkom. Te dobre pchały go długo pod górę, ale w pewnym momencie pojawiły się złe. Dopadł go pech i choroba alkoholowa. „Na pewno był taki czas, że żyłem pełnią życia. Wypiłem w swoim życiu morze, ocean, może i z przyległościami" - mówił.

Urodził się w Wałbrzychu

Na początku nie było kolorowo. „Przypadkiem urodziłem się w Wałbrzychu, ale nie czułem się wałbrzyszaninem". Przypadek sprawił, że właśnie w tym mieście pracował później w teatrze, ale zanim do tego doszło, trafił do Krakowa. Przyjechał tam z matką. Bardzo wcześnie stracił ojca, który zginął w wypadku. Jego ojczym był wojskowym. Trzymał go krótko. Za krótko, za każde drobne przewinienie wyznaczał dotkliwe kary. "Bił mnie cały czas. A im bardziej mnie bił tym bardziej rozrabiałem."

Zbuntowany chłopak zaczął chuliganić i uciekać z domu. Po podstawówce rodzice wysłali go do technikum górniczego. Kopalni nienawidził, ale za to wygrywał wszystkie konkursy recytatorskie. W pewnym momencie rzucił szkołę i wrócił do Krakowa. Pomogła mu Alina, polonistka. Załatwiła mu liceum z internatem, chodzili do niego kiedyś Jan III Sobieski, Jan Matejko i Stanisław Wyspiański. Niestety, to najlepsze liceum go przerosło: „Ja tego legendarnego, wspaniałego liceum im. Bartłomieja Nowodworskiego nie uniosłem. Nie uniosłem. Tam trzeba się było uczyć, solidnie uczyć, a mnie w głowie już były kabarety". Liceum musiał zmienić, ale szczęście nadal mu dopisywało. Dzięki dziewczynie, studentce polonistyki, trafił do Piwnicy pod Baranami. Poznał tam Dorotę Terakowską, Zygmunta Koniecznego, Wiesława Dymnego. A Ewa Demarczyk zwracała się do niego per „Mały". Spotkał się też z kabaretem najwyższej próby.

„Polski kabaret słynął z intelektualnego humoru, z bardzo dobrej literackiej piosenki. Ostatnim bastionem była Piwnica pod Baranami, gdzie Piotr Skrzynecki robił sobie jaja, ale wychodziła Ewa Demarczyk i śpiewała „Karuzelę z madonnami". A u Pietrzaka wychodziła Edyta Geppert i śpiewała „Jaka róża taki cierń". To jest istota kabaretu. Brecht wymyślił tę zasadę, że z jednej strony mamy śmiech, a z drugiej głęboką refleksję. A teraz co mamy. Księdza geja, chłopa przebranego za babę. I jeszcze upośledzonego. I ludzie ryją z tego" - opowiadał.

Atmosfera prowincjonalnego teatru

Piwnica pod Baranami dała mu też pewność siebie. Otrzymał posadę suflera w Operetce Krakowskiej. Dostał się do szkoły aktorskiej. Przyjęto wtedy 18 na 400 osób, był ostatnią. Niestety, wyrzucili go z niej, po tym jak nie zdał któregoś z egzaminów (po latach przystąpił do egzaminu aktorskiego, eksternistycznego w Ministerstwie Kultury i Sztuki, który zdał ze specjalizacją estradową). Trafił do Teatru Ziemi Pomorskiej w Grudziądzu, a potem do Wałbrzycha, gdzie dyrektor Adolf Chronicki dał mu od razu główną rolę – Jana Kantego Poręby w spektaklu Aleksandra Fredry „Gwałtu, co się dzieje".

Atmosferę wałbrzyskiego teatru porównywał do tej z filmu Agnieszki Holland „Aktorzy prowincjonalni". Jego zdaniem reżyserka znakomicie uchwyciła klimat, pokazała sfrustrowanych ludzi, którzy żyją tylko teatrem. Aktorzy z dużych miast, mieli jeszcze radio, telewizję, film. Ci z małych dusili się w jednym miejscu.

Nudziła go ta klaustrofobiczna atmosfera. Cały czas ciągnęło go do kabaretu. Założył go w domu kultury Kopalni Tores, a w liceum stworzył koło poezji. Jego konsultacje z licealistkami stały się przyczyną seksafery - „Nie byłem stary, miałem 23 albo 24 lata. Byłem młody, a jak młody, to i piękny, i do tego potrzebujący".

Nagany otrzymał jednak nie za uwodzenie nastolatek, a za kawały, które robił w czasie przedstawień. W „Porwaniu w Tiutiurlistanie" grał torturowanego przez Cygana Nagniotka kota.

„Wiszę głową w dół na drabinie, a Cygan wlewa mi na siłę do gardła mleko. Dzieci reagowały bardzo spontanicznie. Krzyczały: >>Nie! Nie! Nie!>Dzieci na pomoc!

Pan Teleranek

Do końca życia nie wyrósł z chłopca, który lubił rozśmieszać i psocić. Może ta dziecięca natura sprawiła, że stał się gwiazdą Teleranka. Zanim tam trafił występował z Hanką Bielicką. Później „Niejaki Andrzej" wprowadził go do knajp ze striptizem, gdzie program składał się z „występów śpiewającego konferansjera, pokazów iluzjonisty i pani, która się rozbierała". Tadeusz Broś twierdzi, że pół „Wodzireja" Feliksa Falka oparta jest na jego życiorysie. „Pierwszy wymyśliłem i mówiłem >>do widzenia się z państwem>nagą prawdą

Status gwiazdy i stabilizację w postaci stałej pensji w wysokości sześciu tysięcy złotych plus osobne pieniądze, za spektakle powyżej normy, otrzymał w Zespole Estradowym „Desant" Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Z czasem dostał od wojska mieszkanie. Praca ta nie przyniosła mu za to chluby, zwłaszcza w stanie wojennym – gdy ludzie byli przygnębieni sytuacją polityczną, on występował na estradzie. W 1983 r. trafił z Desantu do ekipy Miss Polonia. Prowadził finał wyborów w Sali Kongresowej. Coraz częściej pojawiał się w telewizji.

Do Teleranka został przeniesiony z młodzieżowej Sobótki w 1985 r.: „Robiłem Teleranek przez 10 lat. Do 1995 roku. To był program potęga. Mieliśmy półtorej godziny, oglądalność dochodziła do 10 milionów. Oglądał mnie co czwarty Polak". W repertuarze dziecięcym poczuł się jak we własnej skórze. Realizował słynny koncert w Sali Kongresowej „Wszystkie dzieci nasze są". Nagrał teledysk do piosenki Majki Jeżowskiej „A ja wolę moją mamę" i nieco mniej dziecięcy, ale chętnie oglądany przez małych i dużych wideoklip Franka Kimono „ Ja jestem King Bruce Lee karate mistrz".

W wieku 40 lat rozpoczął kolejne studia – realizację telewizyjną, specjalizację dziennikarską w łódzkiej Szkole Filmowej. Tę skończył, mówił, że zależało mu na tym, żeby mieć papiery. A może raczej dlatego, że to właśnie telewizja była miejscem, gdzie czuł, że żyje. Od dzieci otrzymał tytuł Kawalera Orderu Uśmiechu. Sielankę skończył gin z tonikiem, który zaczął pić po to by złapać oddech, uspokoić się, oderwać od rzeczywistości. Pomagał. Do czasu, kiedy jak mówił, stał się "kiszonym ogórkiem", który już nigdy nie powróci do stanu pierwotnego.

Ostatni Teleranek zrealizował na statku TSS Stefan Batory. Zasnął pijany z papierosem w kabinie. „Wszystko się spaliło. Ogień zniszczył materac piankowy, na którym spałem. Został na nim tylko kształt mojej sylwetki". Dostał potem szansę w Pegazie, prowadził też Rower Błażeja. „Wracałem jak wańka-wstańka" - mówił.  W końcu rozchorował się na gruźlicę. Wypowiedzenie dostał 17 grudnia 2007 r. Żalił się, że nowa ekipa z PiS nie doczekała do 1 stycznia i nie zwolniła go po świętach. Sugerował, że przyczyną była jego przeszłość „czerwonego diabła", który produkując Teleranek w niedzielę odciąga dzieci od kościoła.

Upadek

Postanowił pracować "na taksówce". Porównywał się do francuskich i amerykańskich aktorów, którzy w oczekiwaniu na role życia wykonują zawód taksówkarza. Często woził kolegów z pracy, ci użalali się nad nim i radzili, żeby wziął się w garść. Nikt nie zaoferował konkretów. Praca w korporacji taksówkowej okazała się rozczarowaniem. Narzekał na wyzysk. Do tego stan popadł w długi. Zgubiła go beztroska.

„Rzeczywiście, muszę z ręką na sercu przyznać, że myślałem, że ta niedziela, będzie trwała zawsze".

Zadłużenie narastało lawinowo. Znajomi nie chcieli mu pożyczać pieniędzy. Pomóc próbował syn z Londynu i prawnicy (stacja TVN załatwiła mu ochronę prawną w zamian za wywiady), którzy przygotowali wniosek o upadłość konsumencką. Tadeusz Broś był pierwszą osobą w kraju, który ją zgłosił.

Zafascynowała go książka Jerzego Pilcha „Pod Mocnym Aniołem". Odnalazł w niej siebie i szansę odbicia się od dna. Chciał stworzyć inscenizację tej powieści. Na początku uzyskał zgodę autora, ale potem, gdy Tomasz Karolak chciał wystawić ją w Teatrze IMKA, Pilch zmienił zdanie. Dla Tadeusza Brosia to był nóż w plecy. Próbował jeszcze znaleźć coś dla siebie w urzędzie gminy Bemowo. Prowadził tam kursy dla radiowców. Został też telemarketerem. Szukał czego się da, żeby płacić rachunki i nie siedzieć w domu po ciemku, ale zadłużone konto było studnią bez dna. W pewnym momencie wziął się w garść i przestał pić. Poszedł na leczenie. Cały czas zastanawiał się, czy niepicie ma sens.

„Profesor Wiktor Osiatyński, wybitny specjalista, mówił że nie ma nic smutniejszego i gorszego na świecie niż niepijący, smutny alkoholik. Bo po cholerę nie pije? Jak nie znajduje sensu w życiu, to w ogóle bez sensu, żeby nie pił."- opowiadał Tadeusz Broś Anicie Czupryn i Pawłowi Brzozowskiemu. W alkoholu szukał ukojenia. Czy przerwał abstynencję i je znalazł? Tego już swoim rozmówcom nie zdradził. Zmarł 27 października 2011 r. Dzień przed swoimi 62. urodzinami.

Piotr Fronczewski wyjaśnił mu kiedyś, że jest kilka stopni popularności. Z pierwszym mamy do czynienia wtedy, kiedy ludzie mówią „Pan mi kogoś przypomina", drugi gdy przyznają, że ktoś jest znany, ale nie pamiętają jak się nazywa, a trzeci, gdy wystarczy powiedzieć, np. Janusz Gajos i już wszyscy wiedzą jak ta osoba wygląda. Tadeusz Broś należał do tej drugiej kategorii. Na okładce książki znajduje się telewizor, a na ekranie mężczyzna z mikrofonem. I gdyby nie tytuł „Tadeusz Broś. Sorry Batory, czyli przypadki Pana Teleranka" większość czytelników rzuciłaby: „Hmm, twarz tego faceta znam, ale jak on się nazywa?".

Pozostało 94% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"