Atakują warszawiaków z peryferyjnych dzielnic, letników na nadmorskich plażach, a w Olsztynie całymi watahami plądrują osiedlowe śmietniki. Dziki, których populacja osiągnęła w zeszłym roku 256 tys., stale rośnie i traci respekt przed człowiekiem.
Panią Ewę, która na początku tygodnia spacerowała z psem w Józefowie pod Warszawą, przed atakiem lochy uratował uzbrojony sąsiad. – Pierwszy dzik ruszył na wilczura, ale przestraszył się mnie. Natychmiast z krzaków wyskoczył ogromny dzik i zaczął iść prosto na mnie. Byłam przerażona. W ostatniej chwili spłoszył ją wystrzał – opowiada „Rz” pani Ewa, która planuje kupić własny pistolet hukowy na wypadek kolejnych spotkań z dzikami.
Po jej przygodzie część sąsiadów zrezygnowała ze spacerów w kierunku lasu.
Ale dziki atakują nie tylko na ulicach. Wygłodniałe stada włamują się do altanek śmietnikowych i podkopują się pod ogrodzenia. Nie pomagają nawet gwoździe i wzmocnienia z drutu kolczastego. Działkowcy narzekają na wyjedzone nowalijki, a nawet cebulki kwiatów, rolnicy w całym kraju – na przeorane pola. Ale straty w plonach to nic wobec zagrożenia życia.
– Dzik jest zwierzęciem niebezpiecznym dla człowieka. Co gorsza, kolejne pokolenia, pożywiające się w przydomowych śmietnikach, a często dokarmiane przez mieszkańców, tracą respekt wobec człowieka – mówi dr Andrzej Kruszewicz, dyrektor warszawskiego zoo, który podczas spacerów nad brzegiem Wisły regularnie natyka się na całe watahy.