Open'er 2013, dzień drugi i trzeci - relacja

Mocny trzeci dzień Open'era. Potężne uderzenie Queens of the Stone Age i przejmujący smutek The National - pisze Marcin Kube z Gdyni.

Publikacja: 06.07.2013 18:21

Open'er 2013, dzień drugi i trzeci - relacja

Foto: PAP/serwis codzienny

W czwartkowy wieczór oczekiwani Australijczycy z Tame Impala wskutek zmian programowych grali dwie godziny wcześniej. Niestety nie zapisali się w relacjach widzów jako najbardziej żywiołowy zespół, który występował na głównej scenie. W wielu komentarzach słychać było niedosyt. Dwa świetne albumy studyjne - "Innerspeaker" oraz "Lonerism" nie przełożyły się na sceniczną charyzmę. Za to Brytyjczycy z Arctic Monkeys nie zawiedli swoich fanów. Na Open'erze grali już po raz drugi. Lider grupy Alex Turner w elvisowskiej marynarce i fryzurze pilnował by odpowiednio połączyć energetycznego indie rocka z młodzieńczą melancholią swoich tekstów. Na bisy wyszedł z gitarą akustyczną i zagrał odmienione "Mardy Bum", ale chwilę później znów chwycił gitarę elektryczną i zespół zakończył występ przebojami "When the Sun Goes Down" i "505".

W festiwalowym teatrze wbrew obawom miejsca dla chętnych, którzy przegapili internetową rejestrację się znalazły. Może dlatego, że "Kabaret warszawski" Krzysztofa Warlikowskiego zaczynał się o godzinie 11, co było barierą nie do pokonania dla słabiej zmotywowanych. Pozostawały im jednak pozostałe spektakle wystawiane w popołudniowych porach. Piątek był za to dniem konkretnych wyborów. Od razu można się było zorientować kto przyjechał do Gdyni specjalnie żeby zobaczyć Queens Of The Stone Age, a kto rapera Nasa. Jeżeli ktoś chciał zobaczyć jednych i drugich musiał się nabiegać, bo grali o tej samej porze na odległych od siebie scenach. Pierwszy zespół pod wodzą Josha Homme'a dał znakomity występ. Lider był pod wrażeniem opener'owej atmosfery i komplementował publiczność, zachęcając ich do jeszcze większego szaleństwa, a "Make It With Chu" zadedykował wszystkim dziewczynom z widowni. Nawet brytyjski dziennikarz z NME w swojej relacji zauważył, że muzycy byli w znakomitym nastroju.

Nowojorczyk Nas też dawał z siebie wszystko, by poderwać fanów rapu. Kto liczył na utwory z "Illmatic" - jednego z najważniejszych hiphopowych albumów lat 90., ten się nie zawiódł. Ale muzyk grał również utwory z ostatniej płyty z 2012 r. "Life Is Good" jak chociażby "Daughters" oraz cytował popowe hity jak np. "Sweet Dreams" Eurythmics. Ostatnią gwiazdą na dużej scenie w piątkowy wieczór był amerykański zespół The National, jedna z najpopularniejszych alternatywnych grup ostatnich lat. Wokalista Matt Berninger zwyczajowo raczył się białym winem z kieliszka, a na scenie był równie przejmujący jak na studyjnych albumach. Zapamiętywał się w rozdzierającym śpiewie, nie oszczędzając gardła i bijąc się mikrofonem po głowie. Tak jakby każda zwrotka zwiększała jego depresję i neurozy. W pewnym momencie ominął bramki ochronne i zszedł pośród widownię i zagłębiając się w tłum. Wszyscy byli pod wrażeniem nieprzewidywalnego zachowania muzyka, a już najbardziej spanikowani ochroniarze.

Po koncercie The National fani potruchtali do odległej sceny pod namiotem by wyczerpać resztki sił przy diametralnie odmiennej, energetycznej muzyce Disclosure. Duet dwudziestolatków z Anglii dał popis klubowego grania wypełniając fanami namiot po brzegi. Kto przyszedł po rozpoczęciu musiał obserwować występ spoza namiotu, ale na szczęście z muzyki nic nie stracił, bo nagłośnienie było bez zarzutu.

Swoją publiczność miał też koncert L.U.C.'a grającego razem z akordeonowymi wirtuozami z Motion Trio. To wymieszanie rapu i brzmienia akordeonu zaintrygowało wielu, którzy krążyli pomiędzy scenami i zatrzymywali się na dłużej, by posłuchać niecodziennego połączenia dwóch stylistyk.

Sobota to praktycznie ostatni dzień festiwalu, bo w niedzielę będzie tylko jeden koncert Rihanny i wiele atrakcji pozamuzycznych będzie już niedostępnych. Dzisiejsza noc może być najciekawsza i pobić nawet wyjątkowe koncerty Blur i Kendricka Lamara z środy. Będzie też pewnie więcej ludzi, którzy specjalnie na weekend przyjadą do Trójmiasta by zobaczyć Kings of Leon, Devendrę Banharta, Animal Collective, czy również polską gwiazdę Lao Che.

W czwartkowy wieczór oczekiwani Australijczycy z Tame Impala wskutek zmian programowych grali dwie godziny wcześniej. Niestety nie zapisali się w relacjach widzów jako najbardziej żywiołowy zespół, który występował na głównej scenie. W wielu komentarzach słychać było niedosyt. Dwa świetne albumy studyjne - "Innerspeaker" oraz "Lonerism" nie przełożyły się na sceniczną charyzmę. Za to Brytyjczycy z Arctic Monkeys nie zawiedli swoich fanów. Na Open'erze grali już po raz drugi. Lider grupy Alex Turner w elvisowskiej marynarce i fryzurze pilnował by odpowiednio połączyć energetycznego indie rocka z młodzieńczą melancholią swoich tekstów. Na bisy wyszedł z gitarą akustyczną i zagrał odmienione "Mardy Bum", ale chwilę później znów chwycił gitarę elektryczną i zespół zakończył występ przebojami "When the Sun Goes Down" i "505".

Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem