W czwartkowy wieczór oczekiwani Australijczycy z Tame Impala wskutek zmian programowych grali dwie godziny wcześniej. Niestety nie zapisali się w relacjach widzów jako najbardziej żywiołowy zespół, który występował na głównej scenie. W wielu komentarzach słychać było niedosyt. Dwa świetne albumy studyjne - "Innerspeaker" oraz "Lonerism" nie przełożyły się na sceniczną charyzmę. Za to Brytyjczycy z Arctic Monkeys nie zawiedli swoich fanów. Na Open'erze grali już po raz drugi. Lider grupy Alex Turner w elvisowskiej marynarce i fryzurze pilnował by odpowiednio połączyć energetycznego indie rocka z młodzieńczą melancholią swoich tekstów. Na bisy wyszedł z gitarą akustyczną i zagrał odmienione "Mardy Bum", ale chwilę później znów chwycił gitarę elektryczną i zespół zakończył występ przebojami "When the Sun Goes Down" i "505".
W festiwalowym teatrze wbrew obawom miejsca dla chętnych, którzy przegapili internetową rejestrację się znalazły. Może dlatego, że "Kabaret warszawski" Krzysztofa Warlikowskiego zaczynał się o godzinie 11, co było barierą nie do pokonania dla słabiej zmotywowanych. Pozostawały im jednak pozostałe spektakle wystawiane w popołudniowych porach. Piątek był za to dniem konkretnych wyborów. Od razu można się było zorientować kto przyjechał do Gdyni specjalnie żeby zobaczyć Queens Of The Stone Age, a kto rapera Nasa. Jeżeli ktoś chciał zobaczyć jednych i drugich musiał się nabiegać, bo grali o tej samej porze na odległych od siebie scenach. Pierwszy zespół pod wodzą Josha Homme'a dał znakomity występ. Lider był pod wrażeniem opener'owej atmosfery i komplementował publiczność, zachęcając ich do jeszcze większego szaleństwa, a "Make It With Chu" zadedykował wszystkim dziewczynom z widowni. Nawet brytyjski dziennikarz z NME w swojej relacji zauważył, że muzycy byli w znakomitym nastroju.
Nowojorczyk Nas też dawał z siebie wszystko, by poderwać fanów rapu. Kto liczył na utwory z "Illmatic" - jednego z najważniejszych hiphopowych albumów lat 90., ten się nie zawiódł. Ale muzyk grał również utwory z ostatniej płyty z 2012 r. "Life Is Good" jak chociażby "Daughters" oraz cytował popowe hity jak np. "Sweet Dreams" Eurythmics. Ostatnią gwiazdą na dużej scenie w piątkowy wieczór był amerykański zespół The National, jedna z najpopularniejszych alternatywnych grup ostatnich lat. Wokalista Matt Berninger zwyczajowo raczył się białym winem z kieliszka, a na scenie był równie przejmujący jak na studyjnych albumach. Zapamiętywał się w rozdzierającym śpiewie, nie oszczędzając gardła i bijąc się mikrofonem po głowie. Tak jakby każda zwrotka zwiększała jego depresję i neurozy. W pewnym momencie ominął bramki ochronne i zszedł pośród widownię i zagłębiając się w tłum. Wszyscy byli pod wrażeniem nieprzewidywalnego zachowania muzyka, a już najbardziej spanikowani ochroniarze.
Po koncercie The National fani potruchtali do odległej sceny pod namiotem by wyczerpać resztki sił przy diametralnie odmiennej, energetycznej muzyce Disclosure. Duet dwudziestolatków z Anglii dał popis klubowego grania wypełniając fanami namiot po brzegi. Kto przyszedł po rozpoczęciu musiał obserwować występ spoza namiotu, ale na szczęście z muzyki nic nie stracił, bo nagłośnienie było bez zarzutu.
Swoją publiczność miał też koncert L.U.C.'a grającego razem z akordeonowymi wirtuozami z Motion Trio. To wymieszanie rapu i brzmienia akordeonu zaintrygowało wielu, którzy krążyli pomiędzy scenami i zatrzymywali się na dłużej, by posłuchać niecodziennego połączenia dwóch stylistyk.