Jeszcze niedawno pani stała na czele ZASP. Ale ta kadencja nie trwała zbyt długo.
Poproszono mnie o kandydowanie, przyszłam na zjazd wyborczy, ale po tym, co zobaczyłam, weszłam na scenę i kategorycznie odmówiłam. Już wychodziłam, kiedy wskoczył przed mównicę jeden z dyrektorów teatru, prosząc, żebym zmieniła zdanie, bo tylko taki ktoś jak ja może uratować stowarzyszenie. Potem nocą były telefony i prośby. Więc następnego dnia znów przyszłam, ale moje „wyborcze przemówienie" było takie: „Nie mam planu, pomysłu, żadnego doświadczenia, a przede wszystkim nie mam – jak szepczecie w kuluarach – umocowań. Jestem samotną panią z pieskiem". Mówiłam to, ale widziałam, że oni nie wierzą. Sądzili, że ja „coś mogę", choćby dlatego, że pisuję do „Wyborczej". A ja nie tylko nie mogę, ale nawet nie staram się móc. Jedno tylko jest dla mnie niepojęte. To był czas prac ZASP nad projektem ustawy sejmowej, wiedziałam, że to będzie ciężka praca prawnicza i polityczna, dlatego postawiłam warunek, że prezes powinien otrzymywać honorarium. Kilka razy pytałam salę, czy się zgadzają, czy to jest zgodne ze statutem. Słyszałam tylko jednogłośne „tak". Po kilku tygodniach zaczęły się szepty, pomówienia, donosy, anonimy. Dzisiaj czytam ze zdumieniem wywiady z jedną z działaczek, że prezes ZASP to stanowisko „honorowe". Przecież była na tamtych wyborach. Dlaczego nie powiedziała tego wtedy otwarcie? Potem, kiedy nagle cały zarząd postanowił także sobie przyznać honoraria, bez wiedzy członków ZASP, zgodziłam się, ale natychmiast – wbrew zarządowi – podałam wiadomość na ten temat do wiadomości całego stowarzyszenia. Nie chcę już nawet pamiętać tego, co się potem działo. Mogłam przymykać oko, zarabiać świetne pieniądze, ale zrezygnowałam po pół roku, bo nie mogłam rzetelnie wykonywać pracy, za którą mi płacono. Szkoda tylko mojej roboty.
I co teraz? Jaka przyszłość?
Dotąd podchodziłam filozoficznie tego swojego nieoficjalnego istnienia: taka jestem, więc takie ponoszę konsekwencje. Teraz jednak, kiedy doświadczyłam oskarżeń o homofobię, mam wrażenie, że oni już skończyli robotę. Będę „martwa i niepotrzebna". Ale postanowiłam się nie dać. Będę dziko walczyć o swoje miejsce, od procesu sądowego poczynając, po konsekwentne szukanie miejsca dla moich sztuk, filmów i wszystkiego, co powinno ujrzeć światło dzienne i po prostu bawić ludzi. Bo my tutaj tak poważnie rozmawiamy, a przecież chodzi też o zabawę, o śmiech. Czasem zdarza mi się gdzieś w jakichś polskich piwniczkach na prowincji z czymś wystąpić, widzę, jak się ludzie bawią, i nie bardzo umiem się pogodzić z tym, że w Warszawie, w moim rodzinnym mieście, nie ma dla mnie miejsca.
A Teatr Studio?
Zaangażowałam się tu na dwa sezony, a teraz już jest ten drugi. Jestem przekonana, że to bardzo dobry teatr, a będzie jeszcze lepszy. Miło patrzeć, jak nabiera własnego wyrazu, jak zwiększa się liczba widzów, bez nachalnego wsparcia mediów. Tyle tylko, że ja nie mam już czasu na kibicowanie. Agnieszka Glińska zaproponowała mi, żebym wystawiła tu kabaretowo swoje felietony, te zabawne. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać, zabrałam się do adaptacji, ale to nagle ucichło... Napisałam sztukę dwuosobową, wynik wielu lat pracy. Tekst bardzo się spodobał, ale nie jest podawana w planach teatru. A to wszystko już dawno powinno na siebie pracować, rozwijać nowe porozumienie z publicznością, nie tylko przez graną już od 20 lat „Gołą babę". No i jest jeszcze sprawa oficjalnego listu od dyrekcji teatru, która odcina się od moich „homofobicznych" wypowiedzi. Sprawa już przycichła, ale dla krytyki i tak będę tą, której „mimo wszystko" dano w tym teatrze coś zrobić. Ja zresztą się nie zmienię, nie ucichnę, a nawet i ten wywiad jest dla Teatru Studio niezręczny, choćby dlatego, że tak ostro oceniam krytykę teatralną. Bardzo cenię ten zespół i nie chcę być dla niego obciążeniem.
Czy to znaczy, że pani odejdzie?
To znaczy, że będę walczyć o swoje autorskie miejsce. Że będę głucha na docinki o rywalizacji z Krystyną Jandą – bo to nie ma nic wspólnego. Ja muszę stworzyć miejsce, w którym będę mogła połączyć swoje pisanie z graniem.
Jak chce pani to zrobić?
No właśnie. Opowiem panu takie zdarzenie. Już po mojej „abdykacji" z ZASP zaproszono mnie do Senatu, żebym uczestniczyła w rozmowach Ministerstwa Kultury ze środowiskiem muzyków na temat ustawy sejmowej, którą wtedy przygotowywano. Był tam też zaproszony Olgierd Łukaszewicz jako prezes ZASP, ale muzycy poprosili mnie, wiedząc, że jak mało kto poznałam tę sprawę i na pamięć znam punkty ustawy. Siedzę przy stole naprzeciwko panów z ministerstwa, a niedaleko nas przemawia jeden z muzyków, stremowany i przejęty. Przyjechał z daleka, jest muzykiem, a nie mówcą. A ja widzę, że panowie z ministerstwa wyjmują komórki i bez skrępowania naciskają przyciski, esemesują sobie, może w coś grają. W takich sytuacjach jestem mało dyplomatyczna. Więc przerwałam muzykowi i powiedziałam, że panowie się zachowują skandalicznie i mają zaraz te komórki schować. Po takim czymś trudno sobie wyobrazić, że zdobędę u nich poparcie dla mojego projektu. Muszę to stworzyć. Nie wiem jeszcze jak, nie mam wielkich pieniędzy, ale też nie mam już czasu na „martwą i niepotrzebną". Coś wymyślę.
—wysłuchał Jan Bończa-Szabłowski