Martwa i niepotrzebna

Wśród osób mi niechętnych jest wielu ludzi wpływowych. Tworzy się wokół mnie klimat kogoś, kto „nic nie robi, tylko skandale". Nie mówi się o moich dokonaniach, ale o konfliktach – natychmiast. Tymczasem ja ciągle coś robię, tylko jakby coraz bardziej w podziemiu - mówi Joanna Szczepkowska w rozmowie z Janem Bończa-Szabłowskim

Publikacja: 13.09.2013 01:01

Martwa i niepotrzebna

Foto: ROL

W ostatnim czasie stała się pani obiektem bezpardonowych, niemających precedensu ataków z wielu stron. W wielu przypadkach są to wręcz chamskie inwektywy.



Joanna Szczepkowska:

Są dwa sposoby: albo się z tego śmiać, albo traktować jak pomówienia. Im dłużej to trwa, tym bardziej widzę, że muszę zareagować z pełną powagą. Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu mi powiedział, że zdecyduję się na pozew sądowy przeciw stacji TVN o  „naruszenie godności osobistej i naruszenie dóbr osobistych", tobym nie uwierzyła, bo sama jestem ich widzem, a często też gościem. Ale zrobiłam to. Nie boję się wielkich słów: czuję się zgorszona stopniem manipulacji i znieważona. Myślę, że stało się coś, na co trzeba reagować i pozwolić sądom, żeby się do tego odniosły. To nie są „chamskie inwektywy", tylko po prostu kłamstwa. Na chamskie i w dodatku nieprawdziwe stwierdzenia pozwolił sobie chyba tylko Jacek Poniedziałek. Kiedy przetłumaczył sztukę, „Gazeta Wyborcza" napisała, że to „genialne". Ani grosza mniej, tylko genialne. To co mu szkodzi pisać: „Szczepkowska, daj se spokój". Kto go ruszy? Ale to są środowiskowe przepychanki, tak naprawdę stało się coś więcej. Pojawiła się jakaś rozjuszona siła i to jest naprawdę groźne. Co mnie obchodzi, że „na całym świecie tak jest"? Ja chcę, żeby w Polsce było lepiej niż na „całym  świecie", i mam prawo tak chcieć.



Kiedy napisała pani o homoseksualnym lobby rządzącym w teatrze, nazwano panią homofobką. A potem oliwy do ognia dolał wywiad z Moniką Olejnik...



Nie napisałam o „lobby rządzącym teatrem". Widzi pan, jak łatwo ulec takiemu klimatowi. To nie ja podłożyłam ogień, tylko TVN. Na prośbę Grzegorza Małeckiego przyjrzałam się jego wywiadowi w „Rzeczpospolitej" i felietonowi Macieja Nowaka w „Przekroju". Grzegorz świetnie, a zarazem żartobliwie opisał klimat teatru, a w jego obrazku znalazło się „dwóch gejów". Tylko tyle. Nowak natomiast wystrzelił w te dwa słowa z jakiejś propagandowej armaty i wypomniał Małeckiemu, że jest synem aktorki, więc powinien mieć poszanowanie dla gejów. Więc odpisałam na portalu e-teatr jako córka aktora i osoba, która też dzieciństwo spędziła w tym środowisku. Większość mojego tekstu dotyczyła opisu moich dziecięcych związków z artystami homoseksualnymi. Potem napisałam: lobby gejowskie istnieje nie tylko w Watykanie. No bo nie tylko. Jakoś nie słyszałam, żeby TVN bił na alarm, że ci, którzy mówią o tym lobby w Kościele, to stado homofobów. Potem napisałam, że „dyktat środowisk gejowskich musi się spotkać z odporem". Każde zjawisko spotyka się z jakimś odporem, takie są prawa fizyki. Dyktat opiniotwórczy też. A odpór może się wyrażać w żartobliwym opisaniu pewnego folkloru, jak zrobił to Grzegorz Małecki. Tylko to miałam na myśli. Do głowy mi nie przyszło, że nawołuję do walki ze wszystkimi gejami, że krzyczę: „teatrem polskim rządzi mafia". Zwłaszcza że jeszcze niedawno widziałam w TVP program  „Kultura głupcze" na temat kultury gejowskiej, gdzie ten sam Maciej Nowak powiedział ni mniej, ni więcej tylko: „Geje w kulturze to są tacy terroryści". Nikt jakoś nie wezwał Nowaka do „Kropki nad i", nikt go nie nazwał homofobem.

Może Maciej Nowak uważa, że świat dzieli się wyłącznie na gejów, kryptogejów i homofobów? Może poczuł się zagrożony pani opinią o lobbingu homoseksualnym w teatrze?

No dobrze, ale dlaczego prywatny dyskomfort Nowaka prowadzi do tego, że nieprawdziwe stwierdzenie: „Joanna Szczepkowska mówi, że polskim teatrem rządzi homolobby", pojawiło się w TVN 24 na informacyjnym pasku? A potem słucham, jak pan Andrzej Morozowski twierdzi, że moje słowa mogą generować stwierdzenia, że „Żydzi są sami winni Holocaustu". Szłam wtedy grać do teatru, wkładałam płaszcz, ale jak to usłyszałam, to słabo mi się zrobiło i nie mogłam się ruszyć. Za tymi słowami o Żydach stoją zbrodnie, śmierć matek, dzieci. Ja się urodziłam z jakąś taką skazą, że nie opuszczają mnie wizje masowych zbrodni. Czytam o tym, czasem piszę o jakiejś ofierze, kilka razy pojechałam sama do Oświęcimia. Więc nie jest dla mnie obojętne, że moje nazwisko pojawia się w takim kontekście. Tabloidyzacja mediów zaszła już tak daleko, że dziennikarzom wydaje się, że wszystko można chlapnąć, byle ostro. Dlatego z całą determinacją będę walczyć o to, żeby słowami pana Morozowskiego zajął się sąd. Chcę przeprosin i odszkodowania, które przeznaczę na Czerwony Krzyż. Dołączyłam do pozwu uroczyste podziękowanie Towarzystwa przeciw Homofobii, jakie dostałam po publikacji felietonu „Kochani rodzice Sławka" podpisane przez Roberta Biedronia, który dziś mnie utożsamia z faszystami.

Po emisji „Kropki nad i" widzowie, zdaje się, stanęli za panią murem...

Sądząc po komentarzach internautów – tak. Gorzej ze znajomymi i nieznajomymi, którzy sprawę znają tylko z komentarzy medialnych. Ciężko dzisiaj zaprosić do współpracy homofobkę. Nigdy – po upadku komuny – nie spotkałam się z obliczem tak „rozjuszonego" dziennikarstwa. Do dziś nie mogę zapomnieć wywiadu, jaki miał ze mną na ten temat przeprowadzić Roman Pawłowski, recenzent z „Gazety Wyborczej". Kiedy zauważyłam, że odczytuje mi spreparowane i nieprawdziwe cytaty z moich wypowiedzi, po prostu wstał i wyszedł. Przerwał wywiad. Na szczęście wtedy obok jego magnetofonu położyłam swój, żeby mi nic nie umknęło przy autoryzacji, ale ucieczki się nie spodziewałam.

Twierdzi pani, że dziennikarze świadomie przekłamują, cytując pani opinie na temat lobby gejowskiego?

No, niestety tak. To wyglądało na takie „mamy ją". Nie ma wątpliwości, że wśród osób, które od lat, łagodnie mówiąc, są mi niechętne, jest wielu ludzi bardzo wpływowych. Od dawna widzę, jak tworzy się wokół mnie klimat kogoś, kto „nic nie robi, tylko skandale". Zabieg jest prosty: nie podaje się wiadomości o moich dokonaniach, ale o konfliktach – natychmiast. Tymczasem ja ciągle coś robię, tylko jakby coraz bardziej w podziemiu. Jest premiera mojej sztuki „ADHD i inne cudowne zjawiska" – polski współczesny tekst na całkiem nowy temat. Nie oszukujmy się – gdybym się nazywała inaczej, to już by huczało na temat tej sztuki. Dziennikarka „Wyborczej" umówiona na wywiad nie przychodzi. „Gazeta" odmawia też dobrze widocznej wiadomości w dniu premiery, a anonsuje ją między drobnymi wzmiankami słowami  „zobaczymy, czy Joanna Szczepkowska poradzi sobie ze swoim projektem". Bardzo zachęcające, prawda? Potem proszą, żebym dała obszerną wypowiedź w czyimś artykule o ADHD. Zgadzam się, ale mówię: to przynajmniej napiszcie, że jestem autorką sztuki na ten temat. Odmowa. Mogę zaistnieć jako ktoś, kto ciągle gubi klucze, ale nie jako ktoś, kto się dokłada do życia kulturalnego w Polsce.

Skąd się ta niechęć do pani bierze?

To są wieloletnie doświadczenia, wynikają z mojego nieobojętnego stosunku do życia publicznego. Ale jest i ta klątwa, która padła na zebraniu w Teatrze Dramatycznym. „Będziesz martwa i niepotrzebna" – rzucił mi wtedy reżyser. I to jest nawet piekielnie ciekawe, patrzeć, w jaki sposób się spełnia. Jestem zaproszona na festiwal ze swoją sztuką. Patronem festiwalu jest Program 3 Polskiego Radia. Wydawałoby się, że „swoi". Bilety wykupione natychmiast, tylko z Trójki nikt się u mnie nie pojawia. Widzę dziennikarza na spacerze, pytam, czy przyjdzie, i dostaję chłodną odpowiedź: „nie jesteśmy zainteresowani". Patron festiwalu? A przecież ludzie, którzy nie dostali biletów, zdecydowali się podczas przedstawienia stać pod oknami, żeby chociaż słyszeć, ale o tym i o dyskusji po spektaklu, która trwała do późnej nocy, napisali tylko wolontariusze w swojej festiwalowej ulotce. Dlaczego milczano o tym na antenie? „O co tu chodzi?" – z takim pytaniem często się spotykam, kiedy ktoś mi towarzyszy. Jest jakiś niesamowity rozdźwięk między moim artystycznym życiem, chętną i zaciekawioną publicznością a oficjalnymi komentarzami. W Juracie otwarto teraz duży, letni teatr, zaproszono wiele spektakli, znanych nazwisk, ale prawie wszystkie odwołano z powodu braku zainteresowania. Byłam przekonana, że oba moje: „Gołą babę" oraz „ADHD i inne cudowne zjawiska", też odwołają, tymczasem wielka sala była pełna przez oba wieczory.

Czuje się pani osaczona?

Będę dziko walczyć o swoje miejsce, od procesu sądowego poczynając, po konsekwentne szukanie miejsca dla moich sztuk, filmów  i wszystkiego, co powinno ujrzeć światło dzienne i bawić ludzi

Przy moim nazwisku od kilku lat pojawiają się skrajne opinie. „Żałosna" – przeczytałam o sobie w „Przekroju". Krzysztof Warlikowski napisał, że jestem „jednostką podrzędną". Krytyk i redaktor TVP Kultura Wojciech Majcherek odpowiedział, że reprezentuję wysoką sztukę, a i „lewacki" recenzent, mimo iż różnimy się poglądami, napisał, że jestem „wybitna". Jeśli słuszne są pierwsze dwie opinie, to nic strasznego się nie dzieje. Jeśli natomiast dwie następne oceny są bliskie prawdy, to nieustanne ataki na mnie są po prostu szkodliwe dla polskiej kultury. Kolejny przykład: dzwoni dużej rangi producent z propozycją, żebym napisała scenariusz do filmu. Przynoszę mu kilkanaście pomysłów, on się najbardziej interesuje telewizyjnym serialem „Drugie żony". To 12 różnych filmów (trochę jak w „Dekalogu" Kieślowskiego), w których przypadkiem spotykają się pierwsza i druga żona tego samego mężczyzny. Dwa pokolenia, różne środowiska, duże role dla kobiet, dla mężczyzn zresztą też. Słyszę zachwyty, potem dosyłam drugi, trzeci odcinek i nagle rozmowy się urywają. Chcę, żeby mnie pan dobrze zrozumiał – nikt nie mówi: „to niedobre" albo „to trzeba poprawić", albo „rezygnujemy", tylko: „jest na zebraniu", „oddzwonimy". Nagle staję się petentem, a przecież to do mnie zwrócono się z prośbą. I to nie jest sprawa „nowej obyczajowości". Ktoś nagle stawia tamę, to oczywiste. Jeśli to wszystko, o czym mówię, to tylko żale miernej sfrustrowanej artystki, to nie ma problemu. Ale jeśli przyjąć wersję, że ktoś niszczy duży potencjał z czysto salonowych i osobistych powodów, to dla kultury takie działania są tym, czym dla banku jest rabunek.

A nie ma pani wrażenia, że pani krytycy wychodzą poza racje artystyczne? Że recenzja pozytywna lub negatywna z pani przedstawienia jest odbierana przez niektórych jako stanowisko poparcia lub sprzeciwu wobec Joanny Szczepkowskiej, a sama jakość spektaklu właściwie nie ma tu większego znaczenia?

Dla artysty to po prostu tortura. Przygotowuję spektakl na podstawie reportaży Swietłany Aleksiejewej „Czarnobylska modlitwa". Nie mówię już nawet o tym, że reżyseruję. Piszę dużą, trudną adaptację sceniczną. To nie jest byle co, zrobić to tak, żeby nie zniszczyć tkanki reportażu. Nawet nie oczekuję, żeby napisali o tej adaptacji „genialna", jak pisali o tłumaczeniu Poniedziałka. Oczekuję, żeby w ogóle napisali. Naiwnie myślałam, że wyciągnięcie na pierwszy plan postaci sekretarza partii, który jest jednocześnie katem i ofiarą Czarnobyla, będzie przyczynkiem do rozmowy, wywoła jakąś ożywczą dyskusję. Tymczasem o tej adaptacji pisze się tylko w niszowych mediach i rozmawia żywo na spotkaniach z publicznością. W oficjalnym obiegu nie istnieję.

Narzekanie aktorów na krytykę ma swoją długą tradycję...

Ale ja nie mówię o złych recenzjach. Mówię o stosowaniu polityki. Kiedy w krytykę teatralną włączył się nurt związany z polityką i kwestiami światopoglądowymi, to to był koniec kultury polskiego teatru. Świadomie używam wielkich słów. To był koniec szacunku dla wielopokoleniowych rodzin teatralnych, dla odchodzących twórców i dla świadomości tego, że nowe buduje się na starym. Że wszyscy jesteśmy z tego samego pnia. Zaczęło się od histerycznego napadania na wszystko, co warszawskie. To było jak rewolucja francuska – jesteś z Warszawy, to jesteś w najlepszym wypadku skazany na bagatelizację albo na wyśmianie, bo teraz popieramy inne teatry. Nie przedstawienia, tylko teatry. Wie pan, jeśli Holoubek coś zagrał źle, to była jakaś strata, jakaś porażka, rozczarowanie i powinno się o tym pisać w takim tonie. Tymczasem oni, ci młodzi i nowi, bawili się wielkimi nazwiskami z pozycji siły. To było obrzydliwe. Nigdy nie zapomnę, jak poprosił mnie na rozmowę Janusz Warmiński, wieloletni dyrektor teatru Ateneum. Pod sam koniec kariery miał poczucie, że trwa na niego nagonka, i wręczył mi list do „Wyborczej" w tej sprawie. Umarł zresztą zaraz potem i wielu z nas odprowadzało go na cmentarzu z poczuciem, że odszedł upokorzony. Trzeba mieć żelazne nerwy, żeby przetrzymać to politykierstwo i kierować się tylko tym, jak reaguje publiczność.

Politykierstwo?

Tak. Żeby oni wszyscy chociaż byli konsekwentni. Kiedy byłam prezesem ZASP, ludzie z „Krytyki Politycznej" zarzucali mi konserwatyzm, stwierdzili, że jestem passé i szkoda czasu na polemikę ze mną. OK, mają prawo myśleć i pisać, co chcą. A potem któregoś wieczoru dzwoni do mnie ktoś z „Krytyki Politycznej" i prosi, żebym „jako jeden z autorytetów" podpisała się pod listem protestującym przeciwko wyrzuceniu ich z kawiarni Nowy Świat. Podpisałam się, bo „Krytyka" jest jedną ze znaczących barw debaty o Polsce i uważam, że powinna istnieć. I wtedy dostałam e-mail z podziękowaniami i z wyrazami podziwu za wszystko, co robię. Zwariować można.

I nie zdziwię się, jeśli ktoś niebawem zadzwoni do pani z prośbą o „spontaniczne" poparcie dla Macieja Nowaka.

Ale ja właśnie taki telefon dostałam! I odmówiłam podpisu, chociaż to nie miało nic wspólnego z tym, że zrobił ze mnie homofobkę. Nie podpisałam, bo moje doświadczenia z Maciejem jako z dyrektorem poważnej instytucji nie są najlepsze. Grałam u niego w Instytucie Teatralnym sztukę „ADHD i inne cudowne zjawiska". Maciej przyjął moją propozycję od razu, bez czytania tekstu. Premiera się odbyła, ale zauważyłam, że w planie internetowym, na który zaglądają ludzie, to przedstawienie nie jest zapowiadane. Telefony do pracowników nie dały rezultatu, więc zaczęłam prosić o spotkanie z dyrektorem. Dzwoniłam, esemesowałam, e-mailowałam, nie dostałam żadnej odpowiedzi. Mówimy o instytucji państwowej, a nie jakimś prywatnym folwarku. Ja rozumiem, że zmieniła się koniunktura i lepiej nie mieć mojego spektaklu. Ale dyrektor jest od tego, żeby siedzieć na miejscu i poważnie podchodzić do bieżących spraw. W Instytucie grałam „ADHD" czasem dla garstki widzów. Teraz gram tę sztukę w Teatrze Studio, gdzie bilety są droższe i na ogół trzeba dostawiać krzesła.

Kończący drugą kadencję dyrektor Nowak postawił się w komfortowej sytuacji – jeśli nie zostanie wybrany na kolejną (bo zorientują się, że nie ma skończonych studiów), to ogłosi, że Polska jest pełna homofobów. A na łamach kierowanego przezeń portalu e-teatr czytamy wiernopoddańcze listy w stylu - jak zauważył Wojtek Majcherek „przy tobie najjaśniejszy panie Nowak stoimy i stać chcemy".

Moim zdaniem zamiast podpisywać się pod listami poparcia dla posady Nowaka jako dyrektora, lepiej byłoby namówić go, żeby po prostu się douczył i zrobił wymagane studia. Roman Pawłowski często sugeruje, że Nowak powinien zostać dyrektorem jakiegoś państwowego teatru. Jednocześnie sam korzysta z przywileju wyższego wykształcenia i ma zajęcia w Akademii Teatralnej. To po co? Przecież tam właśnie robi się dyplomy konieczne do funkcjonowania w strukturach teatru. To może po prostu zamiast nudnych wykładów zrobi w Akademii kurs gotowania? To naprawdę zadziwiające, jak wiele może Maciej Nowak. Ktoś mi powiedział, że jest członkiem ZASP. Zadzwoniłam, sprawdziłam, rzeczywiście jest. Jakim cudem? Dlaczego w takim razie wszyscy inni bez wykształcenia są z automatu odrzucani?

Jeszcze niedawno pani stała na czele ZASP. Ale ta kadencja nie trwała zbyt długo.

Poproszono mnie o kandydowanie, przyszłam na zjazd wyborczy, ale po tym, co zobaczyłam, weszłam na scenę i kategorycznie odmówiłam. Już wychodziłam, kiedy wskoczył przed mównicę jeden z dyrektorów teatru, prosząc, żebym zmieniła zdanie, bo tylko taki ktoś jak ja może uratować stowarzyszenie. Potem nocą były telefony i prośby. Więc następnego dnia znów przyszłam, ale moje „wyborcze przemówienie" było takie: „Nie mam planu, pomysłu, żadnego doświadczenia, a przede wszystkim nie mam – jak szepczecie w kuluarach – umocowań. Jestem samotną panią z pieskiem". Mówiłam to, ale widziałam, że oni nie wierzą. Sądzili, że ja „coś mogę", choćby dlatego, że pisuję do „Wyborczej". A ja nie tylko nie mogę, ale nawet nie staram się móc. Jedno tylko jest dla mnie niepojęte. To był czas prac ZASP nad projektem ustawy sejmowej, wiedziałam, że to będzie ciężka praca prawnicza i polityczna, dlatego postawiłam warunek, że prezes powinien otrzymywać honorarium. Kilka razy pytałam salę, czy się zgadzają, czy to jest zgodne ze statutem. Słyszałam tylko jednogłośne „tak". Po kilku tygodniach zaczęły się szepty, pomówienia, donosy, anonimy. Dzisiaj czytam ze zdumieniem wywiady z jedną z działaczek, że prezes ZASP to stanowisko „honorowe". Przecież była na tamtych wyborach. Dlaczego nie powiedziała tego wtedy otwarcie? Potem, kiedy nagle cały zarząd postanowił także sobie przyznać honoraria, bez wiedzy członków ZASP, zgodziłam się, ale natychmiast – wbrew zarządowi – podałam wiadomość na ten temat do wiadomości całego stowarzyszenia. Nie chcę już nawet pamiętać tego, co się potem działo. Mogłam przymykać oko, zarabiać świetne pieniądze, ale zrezygnowałam po pół roku, bo nie mogłam rzetelnie wykonywać pracy, za którą mi płacono. Szkoda tylko mojej roboty.

I co teraz? Jaka przyszłość?

Dotąd podchodziłam filozoficznie tego swojego nieoficjalnego istnienia: taka jestem, więc takie ponoszę konsekwencje. Teraz jednak, kiedy doświadczyłam oskarżeń o homofobię, mam wrażenie, że oni już skończyli robotę. Będę „martwa i niepotrzebna". Ale postanowiłam się nie dać. Będę dziko walczyć o swoje miejsce, od procesu sądowego poczynając, po konsekwentne szukanie miejsca dla moich sztuk, filmów i wszystkiego, co powinno ujrzeć światło dzienne i po prostu bawić ludzi. Bo my tutaj tak poważnie rozmawiamy, a przecież chodzi też o zabawę, o śmiech. Czasem zdarza mi się gdzieś w jakichś polskich piwniczkach na prowincji z czymś wystąpić, widzę, jak się ludzie bawią, i nie bardzo umiem się pogodzić z tym, że w Warszawie, w moim rodzinnym mieście, nie ma dla mnie miejsca.

A Teatr Studio?

Zaangażowałam się tu na dwa sezony, a teraz już jest ten drugi. Jestem przekonana, że to bardzo dobry teatr, a będzie jeszcze lepszy. Miło patrzeć, jak nabiera własnego wyrazu, jak zwiększa się liczba widzów, bez nachalnego wsparcia mediów. Tyle tylko, że ja nie mam już czasu na kibicowanie. Agnieszka Glińska zaproponowała mi, żebym wystawiła tu kabaretowo swoje felietony, te zabawne. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać, zabrałam się do adaptacji, ale to nagle ucichło... Napisałam sztukę dwuosobową, wynik wielu lat pracy. Tekst bardzo się spodobał, ale nie jest podawana w planach teatru. A to wszystko już dawno powinno na siebie pracować, rozwijać nowe porozumienie z publicznością, nie tylko przez graną już od 20 lat „Gołą babę". No i jest jeszcze sprawa oficjalnego listu od dyrekcji teatru, która odcina się od moich „homofobicznych" wypowiedzi. Sprawa już przycichła, ale dla krytyki i tak będę tą, której „mimo wszystko" dano w tym teatrze coś zrobić. Ja zresztą się nie zmienię, nie ucichnę, a nawet i ten wywiad jest dla Teatru Studio niezręczny, choćby dlatego, że tak ostro oceniam krytykę teatralną. Bardzo cenię ten zespół i nie chcę być dla niego obciążeniem.

Czy to znaczy, że pani odejdzie?

To znaczy, że będę walczyć o swoje autorskie miejsce. Że będę głucha na docinki o rywalizacji z Krystyną Jandą – bo to nie ma nic wspólnego. Ja muszę stworzyć miejsce, w którym będę mogła połączyć swoje pisanie z graniem.

Jak chce pani to zrobić?

No właśnie. Opowiem panu takie zdarzenie. Już po mojej „abdykacji" z ZASP zaproszono mnie do Senatu, żebym uczestniczyła w rozmowach Ministerstwa Kultury ze środowiskiem muzyków na temat ustawy sejmowej, którą wtedy przygotowywano. Był tam też zaproszony Olgierd Łukaszewicz jako prezes ZASP, ale muzycy poprosili mnie, wiedząc, że jak mało kto poznałam tę sprawę i na pamięć znam punkty ustawy. Siedzę przy stole naprzeciwko panów z ministerstwa, a niedaleko nas przemawia jeden z muzyków, stremowany i przejęty. Przyjechał z daleka, jest muzykiem, a nie mówcą. A ja widzę, że panowie z ministerstwa wyjmują komórki i bez skrępowania naciskają przyciski, esemesują sobie, może w coś grają. W takich sytuacjach jestem mało dyplomatyczna. Więc przerwałam muzykowi i powiedziałam, że panowie się zachowują skandalicznie i mają zaraz te komórki schować. Po takim czymś trudno sobie wyobrazić, że zdobędę u nich poparcie dla mojego projektu. Muszę to stworzyć. Nie wiem jeszcze jak, nie mam wielkich pieniędzy, ale też nie mam już czasu na „martwą i niepotrzebną". Coś wymyślę.

—wysłuchał Jan Bończa-Szabłowski

Kultura
Przemo Łukasik i Łukasz Zagała odebrali w Warszawie Nagrodę Honorowa SARP 2024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali