Nigdy się nie nudzi jako instrumentalista. To artysta samowystarczalny, potrafi zamknąć się w studiu sam i wyjść z gotową płytą. Lenny Kravitz śpiewa, gra na gitarze, basie, perkusji. Swobodnie porusza się po różnych gatunkach muzyki pop.
Zaczynał od beatlesowskich stylizacji, gra hard rocka w stylu Jimiego Hendriksa, ale nieobce są mu brzmienia disco i funky. Zainteresował się muzyką soul, nawiązał do dyskotekowych aranżacji lat 70. i stylistyki zespołu Earth, Wind & Fire.
To, czy śpiewa o rewolucji czy miłości, nie ma większego znaczenia, bo jest rewelacyjnym muzykiem znanym ze znakomitych koncertów. Przekonał nas o tym ostatnim występem na Torwarze, gdy zaskoczył nie tylko transowym graniem, ale i długim spacerem po widowni.
Na nowej płycie najbliżej mu do funkującego brzmienia The Rolling Stones z przełomu lat 70. i 80., do albumów „Emotional Rescue" i „Undercover". Już od dynamicznego „Sex" Kravitz atakuje mocnymi rytmami, żelazistymi riffami, ale refreny są przebojowe. Najbardziej dotyczy to sentymentalnego singla „Chamber" oprawionego aranżacją syntezatorów.
Znakomicie wypada „New York City" o miłosnych przygodach w metropolii, o czym Kravitz ma wiele do powiedzenia. Dynamiczne tempo płyty spowalnia ballada „The Pleasure and the Pain", ale chwilę potem otrzymujemy najmocniejszą kompozycję „Strut". Tym razem Lenny pozwolił sobie na ostre granie i siarczystą solówkę.