Należy co prawda odnotować, że gdy polska reżyserka wyszła na scenę do ukłonów, na widowni rozległy się głosy oburzenia. Część monachijskiej publiczności miała za złe Barbarze Wysockiej, że odczytała „Łucję z Lammermooru" Gaetana Donizettiego wbrew tradycji. Odgłosy buczenia szybko zniknęły wśród entuzjazmu, bo owacje po spektaklu trwały ponad kwadrans. Siedzący obok mnie 70-latek powtarzał zaś w zachwycie: wunderbar...
Na zagraniczny debiut operowy Barbara Wysocka, która dała się już poznać w Monachium inscenizacją „Woyzecka" w teatrze dramatycznym, wybrała arcydzieło epoki belcanta. Większość reżyserów z jej pokolenia o takich utworach wyraża się z pogardą. Ona udowodniła, że nie ma oper banalnych czy tandetnych. Są tylko inscenizatorzy niezdolni lub pozbawieni wyobraźni.
W duchu Donizettiego
A przecież w monachijskim spektaklu Polki nic nie jest tak, jak zwykliśmy oczekiwać od „Łucji z Lammermooru". A jednocześnie nic nie zostało zrobione wbrew muzyce Donizettiego. Tyle tylko że odkryto w niej nowe emocje, dzięki czemu stała się żywa i poruszająca.
Ta opera, oparta na popularnej kiedyś powieści Waltera Scotta, opowiada o dziewczynie, która dla dobra swego rodu zostaje zmuszona do niechcianego małżeństwa. Jej brat fałszuje w tym celu list, by pokazać, że ukochany Łucji nie jest jej wierny. Gdy oszustwo wychodzi na jaw, ona morduje męża i popada w obłęd.
Mamy więc motywy typowe dla romantyzmu: historyczny kostium (akcja rozgrywa się w XVI w.), tragiczną miłość prowadzącą do szaleństwa czy tajemniczą legendę w tle z elementami świata zjaw. A Barbara Wysocka zrobiła opowieść niemalże polityczną, rozgrywającą się w latach 60. ubiegłego stulecia.