Wie pan dlaczego? Język francuski jest bardzo trudny do śpiewania, choćby przez różnorodność swoich samogłosek. Ma cztery rodzaje „e", a takie zawirowania językowe nie sprzyjają w rozwoju techniki śpiewania. Zresztą sami Francuzi mieli kiedyś wielu wspaniałych tenorów, a dziś na topie jest od lat zaledwie jeden, Roberto Alagna. I nie dbają zbytnio o swoich kompozytorów. Massenet czy Gounod przez lata zostali ulokowani na peryferiach repertuarowych. Dopiero teraz zaczyna się to zmieniać.
Pan dobrze zna język francuski?
Na tyle swobodnie, że mogę śpiewać i grać na scenie, ale nie znam go tak jak niemieckiego, włoskiego czy angielskiego. Za mało przebywałem we Francji, za to często korzystam z pomocy konsultantów.
Najpierw powinno się nauczyć języka, a potem dopiero w nim śpiewać?
To byłaby sytuacja idealna, w życiu trudna do osiągnięcia. Po raz pierwszy zaśpiewałem w „Wertherze" w Linzu w 1993 roku, niedługo potem, jak wyjechałem z Polski. Szukałem wtedy dla siebie miejsca i nie było warunków, by się rozwijać językowo. Zresztą pierwsze role dostałem tam po niemiecku, choć nie znałem niemal słowa w tym języku. Początki były bardzo trudne. Dziś, po tylu latach, mogę się na tyle zagłębić w każdym języku, by być na scenie wiarygodnym. Co prawda w moim zawodzie dużo ważniejsze jest rozszyfrowanie melodyki języka, jego tajemnic wokalnych niż poprawne opanowanie gramatyki i posługiwanie się nim w sposób literacki. Znam Polaków, którzy od 30 lat żyją za granicą i mówią fenomenalnie w jakimś języku, ale z tak fatalnym akcentem, że artystycznie kompletnie ich to deklasuje. Dlatego podziwiam Wojciecha Pszoniaka czy Andrzeja Seweryna, którzy zrobili ogromną karierę w teatrze francuskim.