- Mało brakowało, a wszystko rozmyłby deszcz, tymczasem mamy wspaniały koncert – powiedział uśmiechnięty, pełen szczęścia, Robert Plant do 10 tysięcy fanów, którzy zgromadzili się we wtorkowy wieczór w amfiteatrze Doliny Charlotty.
Ani jednej kropli
Plant nie kokietował: że deszcz będzie padał wiedzieli wszyscy. Pytanie brzmiało: o której godzinie i jak wielki? Wszystko wskazywało, że zacznie i rozpocznie się na długo przed koncertem Planta. Ale kiedy sytuacja wydawała się niegroźna – gwałtowna ulewa zalała scenę i sprzęt. W takich warunkach się nie gra. Nikt nie chce ryzykować kontaktu z prądem. Plant też nie na tym buduje swoją wyjątkowość. Dlatego poszedł już podobno sygnał do policji, by zawracała kawalkadę samochodów jadących z fanami do Charlotty. Wtedy jednak wyszło słońce i Plant zgodził się zaryzykować - jeśli nie spadnie ani jedna kropla deszczu.
Rockowy Neptun
Każdy kto widział z bliska brodatego wokalistę otoczonego burzą siwych loków – mógł pomyśleć, że to Neptun. Tym razem Neptun zamiast wywoływać deszcz i burzę – przegnał je z okolic Słupska.
„The Rain Song" niezwykle bliskie zeppelinowskiego oryginału, choć zagrane niemal w akustycznej wersji, zabrzmiało jak hymn triumfu nad siłami przyrody. Plant panował na sceną, imponował dostojeństwem, fantastyczną dykcją i muzyczną kulturą.
To, że nie śpiewa już „The Stairway To Heaven" znaczy tylko tyle, że chce iść własną drogą.