Choć na pierwszy rzut oka tego nie widać, po wyborach parlamentarnych zupełnie zmieniła się sytuacja nowego prezydenta Andrzeja Dudy.
Właśnie dobiegła końca pierwsza część jego prezydentury. Podczas kampanii przed wyborami do parlamentu Duda był rozliczany z tego, czy i jak bardzo się w nią angażuje. Kilka razy wystawił PiS piłeczkę – a to proponując referendum, a to składając projekt obniżenia wieku emerytalnego, jednak wydaje się, że wyszedł z kampanii obronną ręką. Błędem była odmowa spotkania z premier Ewą Kopacz, zupełnie niepotrzebnie też prezydent powtarzał tezy Jarosława Kaczyńskiego o chorobach roznoszonych przez uchodźców. Nie popełnił jednak błędów, których nie mógłby naprawić.
Dla Andrzeja Dudy zaczyna się jednak zupełnie inny okres. Teraz okaże się, czy ma ambicje zbudowania własnej pozycji, niezależnej od partii, z której się wywodzi. Nie chodzi o to, czy natychmiast popadnie w konflikt z Kaczyńskim. Polski ustrój sprawia jednak, że głowa państwa urzędująca w czasie rządów bliskiej sobie formacji nie ma wiele do powiedzenia.
Jeśli Duda nie będzie miał własnych ambicji, przez najbliższe pięć lat może zajmować się staniem na straży żyrandola. A jeśli takie ambicje zdradzi? Będzie musiał sobie wywalczyć teren dla własnej działalności. Choć w kampanii oskarżano go o to, że jeżdżąc po kraju, prowadził kampanię wyborczą PiS, wiele wskazuje na to, że dalej będzie odbywał spotkania w terenie, utrzymując w ten sposób kontakt ze społeczeństwem. Może pozwolić mu to stworzyć jakąś nową jakość.
Paradoksalnie, Dudzie na rękę byłoby, gdyby premierem został Kaczyński. Naturalnym polem działania głowy państwa jest polityka międzynarodowa. W działaniach Dudy widać spore ambicje w tej dziedzinie – począwszy od pierwszej wizyty zagranicznej w Estonii, przez dobrze odebrane wizyty w Berlinie i Londynie, aż po niezły debiut w ONZ. Przy pewnym wysiłku może się stać wizytówką kraju na świecie. Po dość chłodnym przyjęciu za granicą zmiany władzy w Polsce mógłby zostać umiarkowaną twarzą władz w Warszawie.