Złapani w pułapkę

Jak chory system edukacji i zablokowany rynek pracy, niszczą marzenia o normalnym życiu

Publikacja: 31.03.2012 01:12

Złapani w pułapkę

Foto: Uważam Rze, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Podczas spotkania informacyjnego dla gimnazjalistów w jednym z dużych warszawskich liceów dyrektorka kilkakrotnie uprzedzała uczniów i rodziców: „Jeszcze nie wiemy, czego będziemy uczyć we wrześniu". Na jej twarzy malowała się szczera troska. Tak jakby chciała przeprosić za coś, co nie leżało w jej kompetencjach. W istocie – pani dyrektor będzie jedynie wykonywała polecenia Ministerstwa Edukacji Narodowej.

Cena kompetencji

W nadchodzącym roku szkolnym czeka nas kolejna reforma, która w założeniu powinna lepiej przygotować nastolatków do dzikiej konkurencji na rynku pracy i pomóc im w wyborze drogi kariery. W rzeczywistości ma ich zmusić do podjęcia decyzji w sprawie swojej zawodowej przyszłości w wieku 16 lat. Dentyści i ortopedzi – na lewo. Prawnicy i ekonomiści – na prawo. Inżynierowie – klasa 1a. Poeci – do 1b. Chłopcy i dziewczęta, którzy świetnie radzą sobie z algorytmami, mogą sobie darować rozbiory, powstania, Norwida i Żeromskiego. Humanistom zaś zostaną odpuszczone całki i cosinusy. Teraz będziemy produkować bezbłędnie zaprogramo- wane roboty: taśmowo i od wczesnego wieku młodzieńczego. Takie przynajmniej są plany. Bo na razie mamy jedynie do czynienia ze swojskim bałaganem.

Teoretycznie rząd spełnia marzenia młodych ludzi: większość z nich traktuje własną edukację jako drogę do perfekcji w danej dziedzinie. Zdobycie pozycji „fachowca" jest osiągnięciem szczytowym, dla wielu jedynym powodem, dla którego warto studiować. Im wcześniej zatem zaczniemy ten proces, tym lepiej.

W europejskim badaniu Student Survey z 2009 r., gdy spytano o cele zawodowe młodzieży studenckiej, aż 66 proc. Polaków stwierdziło: „Chcę zostać ekspertem". Dla porównania: odpowiedź tę wskazało tylko 18 proc. Brytyjczyków i 23 proc. Niemców. W przypadku tych dwóch nacji najważniejsze było znalezienie „idealnej równowagi między pracą a życiem osobistym" (58 proc.). Jednak największe różnice wystąpiły w dwóch innych kategoriach: 36 proc. Niemców i 25 proc. Brytyjczyków „chciałoby zostać liderami lub zarządzać ludźmi"; wśród Polaków – zaledwie 18 proc.

Z kolei 29 proc. studentów brytyjskich i 26 proc. niemieckich myślało o „zrobieniu międzynarodowej kariery". Polacy pozostawali daleko z tyłu – taki zamiar wyraziło tylko 14 proc.

W ostatnich latach, jak pisze w jednej ze swoich prac prof. Barbara Fatyga, twórczyni Ośrodka Badań Młodzieży na Uniwersytecie Warszawskim, „wykształcenie przestało pełnić rolę wartości autotelicznej (...) i występuje jako wartość instrumentalna, środek do osiągania innych wartości-celów. (...) Ceni się więc kompetencję, bo jest ona wartością rynkową. Kompetencję tę można zresztą prosto opisać: składają się na nią dyplom wyższej uczelni, znajomość języka obcego i umiejętność pracy z komputerem". Fatyga nazywa takich ludzi „młodymi wilkami" kapitalizmu: „Większość widzi siebie jako pracowników najemnych w dobrych, to znaczy dobrze płacących firmach".

Czy jednak państwo, które zmusza dzisiaj nasze dzieci do jak najszybszego wyboru ścieżki kariery, działa na ich korzyść? Czy bycie „ekspertem" jest najlepszym sposobem na bezbolesne wejście w rynek pracy i spełnienie życiowych ambicji?

Praktyka, głupcze!

„Fachowość" jest oczywiście cechą chwalebną, aczkolwiek uczynienie z niej nowego edukacyjnego bożka może się okazać zabiegiem ryzykownym. Albowiem nacisk na „fachowość" ogranicza elastyczność i kreatywność, wiąże ręce i sprawia, iż trudniej jest reagować na nowe wymagania rynku.

W zeszłorocznym sondażu portalu Pracuj.pl aż 94 proc. badanych wyraziło gotowość przekwalifikowania się, jeśli mieliby dzięki temu znaleźć pracę. Jednak deklaracje znacząco odbiegają od rzeczywistości: według innego sondażu 41 proc. Polaków nie przekwalifikowało się nigdy, 17 proc. – tylko raz. „Z jednej strony Polaków cechuje konserwatyzm i strach przed zmianą. Z drugiej strony zaczyna się powoli kształtować grupa pracowników mobilnych, dla których tzw. job hopping (częsta zmiana pracy) nie jest niczym obcym i negatywnie nacechowanym" – pisze w swojej analizie Gabriela Jabłońska z firmy Sedlak & Sedlak, dodając jednocześnie: „Wciąż daleko nam do poziomu mobilności zawodowej odnotowywanej w Stanach Zjednoczonych. Według badań Bureau of Labor Statistics Amerykanie w ciągu 44 lat życia zmieniają pracę średnio 11 razy. Najbardziej sprzyjający wysokiej mobilności jest wiek 18–22 lata, kiedy człowiek zmienia zajęcie średnio 4 razy".

Państwo prowadzi więc politykę edukacyjną, która sprzyja co najwyżej „job hopperom".

W okresie prosperity będą oni mogli zmieniać pracodawców jak rękawiczki – w zależności od tego, kto zaoferuje im wyższe uposażenie, większy samochód służbowy i lepszy abonament do prywatnej kliniki. Co innego w czasie kryzysu – wtedy najlepiej radzą sobie ci, którzy są w stanie szybko dostosować się do nowych okoliczności, wykorzystując zdobytą wcześniej szeroką wiedzę i praktyczne doświadczenie.

Niestety, także z praktyką polskie szkoły są na bakier. Wyposażenie pracowni chemicznych, fizycznych czy biologicznych, szczególnie w mniejszych miastach, woła o pomstę do nieba. Owszem, w coraz większej liczbie szkół są sale komputerowe, jednak czym innym jest opis jakiegoś zjawiska znaleziony w Wikipedii, a czym innym wywołanie tego samego zjawiska własnymi rękami.

W dodatku okazuje się, że nawet w obsłudze komputera polskie dzieci dramatycznie odstają od rówieśników z innych krajów. Eksperci OECD zbadali w 2009 r., jak radzą sobie gimnazjaliści z czytaniem oraz analizowaniem treści znalezionych w Internecie. Polskie nastolatki wylądowały na... przedostatnim, 59. miejscu (ostatnia była Kolumbia). Na paradoks zakrawa fakt, iż to w Polsce właśnie rozpoczął się ogólnoświatowy bunt przeciwko umowie ACTA.

Biznesmen może pobrać druk

Tymczasem dziesiątki tysięcy dzieci w Polsce, które wykazują się talentem w przedmiotach ścisłych, nigdy nie miało możliwości przeprowadzenia żadnego, najprostszego eksperymentu podczas zajęć szkolnych. Ich doświadczenie ogranicza się do ekstremalnych zabaw z fajerwerkami w noc sylwestrową, ewentualnie do rozcięcia brzucha żywej żaby, złapanej nieopodal miejscowego stawu.

Także uczelnie wyższe dopiero niedawno zdały sobie sprawę, jak ważna w edukacji jest praktyka. W sondażu Instytutu Homo Homini z sierpnia ub.r. prawie 90 proc. absolwentów uznało, że uniwersytety, politechniki i akademie nie przygotowały ich należycie do pracy w wyuczonym zawodzie.

„Reforma szkolnictwa wyższego, która weszła w życie 1 października 2011 r., zobowiązała wszystkich pracowników naukowo-dydaktycznych do zweryfikowania dotychczasowych programów nauczania pod kątem kwalifikacji, jakie absolwent powinien uzyskać w czasie całego toku studiów, by był optymalnie przygotowany do kariery zawodowej" – pisała w ubiegłym tygodniu w „Rzeczpospolitej" minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka. „Nowy system w większym niż do tej pory stopniu zobowiązuje i uczelnie, i wykładowców do odpowiedzialności za przyszłą drogę zawodową studentów. Obecnie niemal wszystkie szkoły wyższe (94 proc.) zmieniają programy studiów z myślą o tym, by absolwenci obok wymaganej, pogłębionej wiedzy teoretycznej (...) zdobywali też umiejętności i kompetencje praktyczne. By mieli kontakt z potencjalnymi pracodawcami i potrafili realnie oszacować wyzwania, jakie stawiają dzisiejsze, zmienne rynki pracy".

Wiele lat temu taki system wprowadzono m.in. w Niemczech i w Holandii. Dzięki niemu bezrobocie wśród młodych jest tam blisko trzykrotnie niższe niż w Polsce, gdzie sięga 25 proc.

Zmiany idą więc w dobrym kierunku, choć należałoby spytać – jak zresztą w przypadku wielu działań obecnego rządu – dlaczego dopiero teraz?

System edukacyjny to jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Władze – zarówno centralne, jak i lokalne – nie wspierają młodych przedsiębiorców, nie pomagają im w zakładaniu firm, ignorują potrzeby tych, którzy stanowią największy potencjał polskiej gospodarki. W ciągu ostatnich lat kolejne rządy wymyślały i finansowały najróżniejsze kampanie społeczne, ale żadna – jeśli mnie pamięć nie myli – nie zachęcała do tworzenia firm i pracy na własny rachunek.

Zajrzyjmy na stronę internetową urzędu jednej z podwarszawskich gmin: mamy zakładkę „Władze gminy", mamy informację o funduszach UE, zaproszenie do akcji „Segregujmy śmieci", a nawet link do gminnego konta na Facebooku. Ale konia z rzędem temu, kto znajdzie tutaj instruktaż założenia firmy albo rady dla młodych ludzi, którzy chcieliby rozkręcić na terenie gminy jakiś biznes, ale nie bardzo mają pomysł jaki. Są za to nieodłączne „Druki do pobrania".

Bo naszym włodarzom wydaje się, że wrzucenie kilkunastu formularzy do Internetu jest już symbolem wielkiego skoku cywilizacyjnego. Otóż nie jest. Wielki skok nastąpi wtedy, gdy lokalny urzędnik poświęci dwie godziny na rozmowę z 30-letnim kandydatem na przedsiębiorcę, i nie tylko pomoże mu w załatwieniu wszystkich formalności, ale i doradzi, w co powinien zainwestować: czy otworzyć kwiaciarnię, punkt naprawy rowerów, a może małą kawiarenkę.

Ofensywa ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, który chce zliberalizować – na początek – blisko 50 zawodów regulowanych, powinna być finałem procesu ułatwiania życia młodym Polakom, a nie jego początkiem. Sama deregulacja niewiele da, jeśli dzisiejsi uczniowie i studenci zostaną wychowani jako „biorcy", którzy najpierw nauczą się obsługi komputera i podstaw angielskiego, by później zagnieździć się – jako „fachowcy" – w jakiejś dużej korporacji. Ich celem stanie się przetrwanie na etacie i zachowanie wysokiego wynagrodzenia, co samo w sobie jest już często... ukoronowaniem ich kariery zawodowej. Co nie dziwi, zważywszy na przytoczone powyżej dane ze Student Survey: skoro Polacy nie palą się do zarządzania ludźmi, nie kuszą ich też sukcesy międzynarodowe.

Pasywną postawę odzwierciedlają także statystyki dotyczące samokształcenia. Według badania „Diagnoza społeczna 2011" w latach 2009–2011 zaledwie 10,7 proc. pracowników powyżej 25. roku życia uczestniczyło w dodatkowych szkoleniach i kursach. A spośród nich tylko 13 proc. zapłaciło za nie z własnej kieszeni.

Ładna buzia lepsza od dyplomu

Niestety, państwo nie ma zbyt wiele do zaoferowania nawet tym nielicznym, którym chce się kształcić, dokształcać i robić w życiu coś więcej, niż tylko wypełniać rubryki w Excelu albo uczestniczyć w firmowych naradach.

Przez blisko 23 lata od upadku komunizmu udało się skutecznie zniechęcić młodych ludzi do służby publicznej. Przykład obecnego rządu, w którym średnia wieku wynosi 46 lat i w którym jest kilku ministrów poniżej czterdziestki (Mucha, Nowak, Kosiniak-Kamysz), jest nie tyle wyjątkiem od reguły, co raczej dobitnym dowodem na to, iż młody człowiek, który chce wspiąć się na szczyty polityki, musi albo przez lata wiernopoddańczo podążać za wodzem, przytakując mu i zgadzając się ze wszystkimi jego posunięciami, albo mieć ładną buzię. A najlepiej i jedno, i drugie. Jeżeli zdarzy się jakiś rodzynek, któremu zamarzy się „normalna" kariera w polityce, system natychmiast wybije mu ją z głowy.

Pewna znajoma, po wieloletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych, skończyła Krajową Szkołę Administracji Publicznej. Ze swoją biegłą znajomością angielskiego trafiła na szeregowe stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Miała czyste intencje – chciała pracować dla Polski. Nie dla konkretnego polityka czy konkretnej partii – po prostu dla Polski.

Po krótkim czasie, gdy uznała, że patriotycznej misji jednak nie da się połączyć z głodowaniem, postanowiła się przekwalifikować. Co oczywiście wyszło jej na zdrowie – dzisiaj zajmuje się czymś zupełnie innym, realizuje się zawodowo, ma nawet swój program w telewizji.

Krajowa Szkoła Administracji Publicznej została założona właśnie po to, by otworzyć jeden z „zamkniętych zawodów", by młodzi ludzie mieli możliwość zrobienia kariery w dyplomacji, w Ministerstwie Gospodarki, w resorcie spraw wewnętrznych. Jednak zdewaluowany etos urzędnika, upartyjnienie polskiej polityki, ciągłe czystki w instytucjach państwowych i niskie płace sprawiają, iż KSAP nie pełni tej roli, którą powinna – a przypomnijmy, iż warszawska szkoła była wzorowana na École Nationale d'Administration. Tę kuźnię francuskich kadr ukończyli m.in. prezydenci Jacques Chirac i Valéry Giscard d'Estaing, premierzy Laurent Fabius, Édouard Balladur i Lionel Jospin, obecny szef dyplomacji Alain Juppé oraz były – Dominique de Villepin, kandydaci partii socjalistycznej w wyborach prezydenckich: Ségolene Royal i Francois Hollande.

A który z absolwentów KSAP zrobił karierę w polskiej polityce? Oddajmy głos Jackowi Czaputowiczowi, dyrektorowi KSAP: „Wielu naszych byłych słuchaczy to osoby znane i rozpoznawalne" – mówił dwa lata temu w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej". „Niektórzy zrobili karierę polityczną, np. Elżbieta Bieńkowska jest ministrem rozwoju regionalnego, a Mariusz Błaszczak posłem. Wielu też zostało ambasadorami. Robert Kupiecki jest ambasadorem RP w Waszyngtonie, Jan Pastwa, były szef służby cywilnej, ambasadorem RP w Pradze. Część osób znajduje też pracę w unijnych instytucjach. Agnieszka Kaźmierczak została dyrektorem ds. audytu wewnętrznego Komisji Europejskiej. Te osoby są wizytówką naszej szkoły".

Swoją drogą to smutne, że w wywiadzie opublikowanym raptem cztery dni po katastrofie smoleńskiej dyrektor KSAP nie wymienił Władysława Stasiaka, który ukończył tę uczelnię w 1993 r. Tak czy inaczej gołym okiem widać, jakie szanse otwierają się przed studentem ENA, a jakie przed absolwentem KSAP.

Jeśli państwo nie potrafi zagospodarować swojej najbardziej uzdolnionej, pracowitej i gotowej do poświęceń młodzieży, to znaczy, że cierpi na bardzo poważną chorobę.

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Podczas spotkania informacyjnego dla gimnazjalistów w jednym z dużych warszawskich liceów dyrektorka kilkakrotnie uprzedzała uczniów i rodziców: „Jeszcze nie wiemy, czego będziemy uczyć we wrześniu". Na jej twarzy malowała się szczera troska. Tak jakby chciała przeprosić za coś, co nie leżało w jej kompetencjach. W istocie – pani dyrektor będzie jedynie wykonywała polecenia Ministerstwa Edukacji Narodowej.

Pozostało 97% artykułu
Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo