Ten proces feminizacji słów, zwłaszcza oznaczających zawody, trwa i pewnie będzie postępował, choć jeśli język polski będzie się nadal rozwijał normalnie, a nie według programu politycznego, to pewne formy sfeminizowane nie będą.
Użytkownicy języka polskiego rozumieją np., na czym polega różnica między panią sekretarz i panią sekretarką, i używają tych słów w odpowiednim kontekście. Potrafią również bez problemu odróżnić kobietę psychologa albo socjologa od mężczyzny, mówiąc np. pani psycholog albo pani socjolog. Jeśli kwestia płci ma znaczenie w wypowiedzi o feministach obu płci, wystarczy powiedzieć: „feminiści i feministki". Taka forma jest co prawda nieco siermiężna stylistycznie, ale czytelna i chyba nieopresyjna oraz niewykluczająca.
Większość ludzi potrafi również rozróżnić słowa, które język wzbogacają od tych, które go kaleczą albo czynią niezrozumiałym. Żeby nie wiem jak mocno pani profesor Środa upierała się, że jest z zawodu etyczką, to słowo to i tak będzie kojarzyć się z wtyczką, teczką, tyczką, ewentualnie tyczką w formie elektronicznej, a nie z funkcją autorytetu moralnego, do jakiej aspiruje pani profesor. A może pani „profesorka" aspiruje do bycia „autorytetką"?
Końcówka „ka" brzmi jak zdrobnienie, pozbawia funkcję powagi, ale nie zawsze, np. nikogo nie razi „prawniczka" ani wspomniana „lekarka", więc kto wie, może słowo „profesorka" stanie się powszechnie stosowane? „Autorytetce" raczej kariery nie wróżę.
Język giętki
No dobrze, ale co – zanim język się sfeminizuje w sposób naturalny – zrobić z dyskryminacją kobiet w polszczyźnie? Obawiam się, że prawda może być ciosem dla feministek i feministów.
Większość Polaków owej dyskryminacji nie zauważa, a jeśli nawet dostrzegamy językową opresję, to chyba nam ona nie przeszkadza. Podobnie jak nie przeszkadza nam fakt, że polszczyzna dyskryminuje nie tylko kobiety, ale wiele innych grup, np. mniejszości etniczne, seksualne, grubych, niewidomych, niewierzących. Wierzących zresztą też dyskryminuje.
Nie mówimy przecież „wierzący (albo „niewierzący") murarz". Prawdopodobnie dlatego, że dla bycia murarzem fakt bycia wierzącym lub niewierzącym nie ma znaczenia. Chyba że murarz buduje synagogę, a jest katolikiem. Wtedy określenie murarz-katolik nie tylko ma sens, ale jest potrzebne dla pełnego zrozumienia sytuacji. Jeśli niewidomy murarz zbuduje synagogę, to też jest o czym mówić, nawet jeśli murarz nie jest katolikiem. Jak dla mnie fakt bycia przez niego grubym albo kobietą miałby drugorzędne znaczenie, ale może w tej kuriozalnej jednak sytuacji nie od rzeczy byłoby i o tym wspomnieć.
Oczywiście, jeśli niewidomy murarz-katolik budujący synagogę jest gejem, to o tym również należałoby wspomnieć. Natomiast jeśli jest heteroseksualistą to już niekoniecznie, bo nie miałoby to nic do rzeczy.
Dla bycia etykiem, psychologiem, prezesem, śmieciarzem, żebrakiem albo sekretarzem stanu USA fakt bycia kobietą może być istotny albo kompletnie nie mieć znaczenia. Podobnie jak dla bycia premierem może mieć albo nie mieć znaczenia np. fakt kibicowania Lechii Gdańsk. Co nie znaczy, że za każdym razem, gdy mowa o Donaldzie Tusku, musimy podkreślać jego tożsamość kibica.
Polszczyzna jest na tyle giętka, by poradzić sobie z takimi problemami, a większość Polaków na tyle sprawna językowo, by skutecznie stosować rozróżnienie między określeniami, które są niezbędne dla opisu człowieka, i takimi, które niezbędne nie są.
Zadanie polityczne
Dla feministek i feministów to za mało. Dla nich język nie jest bowiem żywym instrumentem służącym ludziom do porozumiewania się, ale zadaniem politycznym.
Oczywiście język odzwierciedla różne aspekty życia społeczeństwa, czasem kuriozalne (u Eskimosów jest wiele nazw śniegu, w Ameryce Południowej wiele rodzajów kartofli, u nas słowa „śnieg" i „kartofel" załatwiają sprawę), w tym wpływy polityczne i społeczne. Tak, język jest niesprawiedliwy, jedne słowa i formuły przyjmuje, inne wyklucza, do jednych kategorii się odnosi, innych w ogóle nie zauważa, bez względu na to, co sądzi na ten temat wykładnia politycznej poprawności. Język jest polityczny, ale również musi być zrozumiały, atrakcyjny i nie może burzyć poczucia zdrowego rozsądku u jego użytkowników.
Z tym, że zdrowy rozsądek nie jest kategorią feministyczną. Feminizm jest ideologią polityczną, a język jej narzędziem. Skoro język jest „niesprawiedliwy", należy go unicestwić. Dokonać tego można na dwa sposoby. Po pierwsze można zmusić Polaków, by zaczęli mówić jakimś innym, mniej seksistowskim językiem, np. po angielsku. To jednak nie wydaje się realnym postulatem, przynajmniej do czasu zdobycia pełni władzy przez Ruch Palikota (i do czasu, aż Janusz Palikot nauczy się mówić po angielsku).
Jedynym sposobem, by język rozwijał się w myśl założeń politycznych, pozostaje poddanie go opresji politycznej, co zresztą już w Polsce próbowano z mizernym skutkiem. Czasy jednak się zmieniają, ludzie też, więc kto wie? Skutecznym sposobem osiągnięcia przez feminizm realnej zmiany byłoby nakazanie Polakom zmiany zachowań językowych pod sankcją karną, której wprowadzenie w ramach ustawodawstwa unijnego wcale nie musi być mrzonką.
Polacy przeżyli germanizację, rusyfikację, komunistyczną nowomowę, każda z tych plag zostawiła w polszczyźnie ślady. Ciekawe, jak poradzilibyśmy sobie z wymuszoną przez Unię Europejską feminizacją języka? Np. damy wam pieniądze na autostrady, ale tylko pod warunkiem, że we wszystkich oficjalnych dokumentach polskich nazwy zawodów zostaną sfeminizowane. Można by powołać – wzorem strefy euro – strefę wolną od opresji językowej nadzorowaną przez Komisję Europejską.
Bredzę? Mam nadzieję, że bredzę, ale pewności mieć nie mogę.
W tej trudnej sytuacji niepełnej kontroli feministek i feministów nad językiem pozostaje uświadomienie ludziom (kobietom i postępowym samcom), że język, którego używają, jest siłą opresyjną, niszczy swoich użytkowników, pozbawia podmiotowości, zagraża wolności i realizacji pełni potencjału jednostki. Celem ma być totalna dekonstrukcja języka używanego przez większość Polaków.
Jak tego dokonać? Wystarczy, opierając się na teorii feministycznej, wskazać możliwie najwięcej przykładów „seksistowskiego" charakteru języka polskiego, szukać językowych paradoksów (patrz: śmieszna lista par słów powyżej), odkrywać kolejne sfery, w których daje się zauważyć dyskryminację kobiet, piętnować winnych i rezygnować z jakichkolwiek kompromisów. Feminizm, jak każda inna zamknięta ideologia, tłumaczy świat w sposób kompletny i pozbawiony luk. Wystarczy zaakceptować jego założenia i nauczyć się sprawnie poruszać w obrębie ustalonego przez teorię paradygmatu, by poradzić sobie z odpowiedzią na każde możliwe pytanie.
Feministek i feministów nie interesuje realne przekształcenie języka. Praktyka jest zbyt boleśnie sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem, by jej bronić. Konsekwentną postawą feministek powinno być np. domaganie się wyrugowania z języka polskiego takich przejawów „niesprawiedliwości" językowej, jak rozróżnienia na formy męskoosobowe („mężczyźni przyszli") i niemęskoosobowe („kobiety przyszły"). Przecież fakt, że kobieta szła, a ja szedłem to jawna dyskryminacja!
Radykalne feministki wzywały kiedyś do stosowania domyślnie form żeńskich, np. słowa sekretarka, lekarka, etyczka, prawniczka miałyby odnosić się do obu płci, a jeśli ktoś miałby ochotę, to od tych oryginałów może dochodzić do form męskich: sekretarek, lekarek, etyczek, prawniczek. Niech samce poczują jak to jest być dyskryminowanym językowo!
Śmieszne? Bez sensu? I o to chodzi! Ma być śmiesznie, może być bez sensu, byle z kamienną twarzą i z pomocą pseudonaukowego żargonu, bo w walce z „opresyjnością" polszczyzny nie chodzi ani o sens, ani o osiągnięcie jakiegokolwiek celu poza totalną rozwałką językową.
Proszę zwrócić uwagę na pogardę, z jaką potraktowana została przez niektóre swoje siostry minister Mucha, gdy w odruchu rozpaczy postanowiła się chwycić feminizmu jak tonący brzytwy i kazała mówić do siebie „ministra". Pani Mucha popsuła feministom i feministkom spektakl, traktując – w swojej bezradności – poważnie postulat używania dziwoląga językowego. Nie zrozumiała, że to wszystko gra, w której nie chodzi o nic więcej poza tym, by ciągle w nią grać. Takie mamy czasy, że popisy gimnastyczne uchodzą za politykę, a gra w język jak najbardziej do takiego substytutu polityki pasuje.
Nie czają bazy
Swoją drogą żałosne jest oderwanie feminizmu od głównego nurtu polszczyzny. Każda nowa dziedzina życia, każda większa grupa społeczna, każda dekada – tworzą własny język, którego mniejsze lub większe odpryski trafiają do głównego nurtu polszczyzny.
Nikt nie wymyślał słów takich jak: wyczesany, zbanować albo lans. Nikt nie uczył na warsztatach dla młodzieży prawidłowego użycia zwrotów „czaić bazę" albo za przeproszeniem „wyjechać z dyńki". Na stadionach nie odbywają się kursy wieczorowe języka dla kibiców. Nikt nie konstruuje języka komputerowego przy pomocy teorii matematycznej ani gwary przy pomocy pogadanek etnologicznych. Nawet język esemesów łamiący reguły polskiej ortografii (bo niektórym nie chce się szukać polskich czcionek) i składni (bo za mało miejsca, by konstruować poprawne zdania) jest owocem ludzkiej wyobraźni i potrzeby, a nie dekretu politycznego.
Język sam powstaje – wystarczą ludzie, którzy go używają. Polszczyzny feministycznej nie używa nikt poza aktywistami politycznymi i to jest jej problem. Może gdyby była ładniejsza...
Marzec 2012