Marzyłem o tym jednym geście

Rozmowa z Łukaszem Krupskim, rzeźbiarzem, twórcą pomnika smoleńskiego w warszawskim kościele św. Anny

Publikacja: 03.04.2013 07:42

Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

Wkrótce miną trzy lata od katastrofy smoleńskiej, w której zginął pański ojciec, minister Janusz Krupski. Jest cień szansy, by tragedia zaczęła Polaków łączyć?

Przed katastrofą dochodziło do bardzo ostrych konfliktów, wychodzących poza rzetelną debatę publiczną, przybierających często formę personalnych ataków na przeciwników politycznych. Później doszło do katastrofy, w której zginęła część elity politycznej. Wiadomo było, że od tamtego momentu polska polityka, polska sfera publiczna w jakiś sposób będzie naznaczona tą śmiercią. Wydawało mi się, że dojdzie do orzeźwienia polityków, a za nimi i całego społeczeństwa, że to podziała jak kubeł zimnej wody. Jak wiadomo, tak się nie stało, szybko doszło do zaognienia konfliktu, a sam temat katastrofy stał się elementem gry między partiami politycznymi.

Jacyś konkretni politycy, jakieś konkretne słowa?

Nie chcę mówić o personaliach. Myślę, że gdyby stwierdzić, że powstały dwie strony konfliktu, a jest to uzasadnione o tyle, że mamy dziś dwie wersje katastrofy, to obie strony używają tej tragedii dla swoich celów.

Można było się łudzić, że będzie inaczej?

Z pierwszych dni po katastrofie chciałbym zapamiętać po pierwsze solidarność, empatię, której doświadczyłem ze strony przyjaciół taty czy rodziny. Ale również społeczeństwa, które w tak poruszający sposób zareagowało na ten wspólny dramat. Pamiętam morze zniczy, ludzi modlących się pod krzyżem ustawionym przed Pałacem Prezydenckim. Dlatego miałem nadzieję, że coś się zmieni, że zmieni się ton debaty publicznej, że w obliczu takiego dramatu również ludzie inaczej myślący będą mogli popatrzeć na siebie nawzajem z szacunkiem. Wierzyłem, że po Smoleńsku Polacy będą zupełnie inaczej ze sobą rozmawiali, poszukają wspólnoty. Przecież mamy w tle śmierć ludzi wybitnych. To bardzo niesprawiedliwe, gdy się twierdzi, że ich jedyną zasługą było to, iż wówczas zginęli. Oni całym swoim życiem pracowali dla Polski. Tak jak prezydent Kaczyński, jak prezydent Kaczorowski, pani Walentynowicz czy mój ojciec. Ich poświęcenie dla spraw ważnych, dla dobra wspólnego miało często wymiar heroiczny.

Zamiast oczekiwanej wspólnoty mamy podział na zdrajców i oszołomów. Tak źle jak po 10 kwietnia chyba jeszcze nie było.

Odczuwam wielkie rozczarowanie takim stanem rzeczy. Zdaję sobie sprawę, że katastrofa była szokiem dla rządzących i opozycji. Na początku wiele zachowań mogło być nie do końca przemyślanych, emocjonalnych. Ale później nie było wcale lepiej.

Jak to wyglądało od strony rodzin smoleńskich?

Na początku była próba stworzenia jednego, wspólnego środowiska, stowarzyszenia, które by wszystkich zrzeszało. Niezależnie od tego, z jakich środowisk ideowych się wywodzimy i z jakich środowisk wywodzili się nasi bliscy, mieliśmy wspólne doświadczenie odejścia naszych bliskich w szczególnych okolicznościach. To fakt, który mógł być podstawą dla wspólnoty rodzin.

Podziały w rodzinach są tak silne, że można mówić o niechęci, a nawet wrogości?

Nie, nie zauważyłem takich emocji między członkami rodzin. Kiedy myślę o tych, którzy stracili bliskich w Smoleńsku, to mam poczucie wspólnoty. Ale jest ono niestety zakłócane...

Czy rodziny ofiar wystąpią razem w trzecią rocznicę Smoleńska?

Dzisiaj to niemożliwe. Przyznam, że realizując pomnik smoleński w kościele św. Anny, miałem pewne oczekiwania, a nawet marzenia.

O czym pan marzył?

Żeby – mimo ostrych sporów i krzywd, które nawzajem już sobie wyrządzono po katastrofie – odnalazły się wspólne wartości. Przecież pod krzyżem z Krakowskiego Przedmieścia w pewnym momencie potrafili modlić się diametralnie różni ludzie. Z prawa czy lewa, nieważne. Marzyłem, by pod pomnikiem, którego elementem jest właśnie ten krzyż, spotkały się nie tylko rodziny smoleńskie, ale także ci, którzy mają największy wpływ na to, co się dzieje, by stanęli tam prezydent Komorowski i prezes Kaczyński i pokazali Polakom, że mimo tego, co ich dzieli, mogą razem złożyć hołd tym, którzy zginęli 10 kwietnia. Chociaż ten jeden gest. Niech się nie ściskają. Nie o to mi chodzi. Postawa klasy politycznej ma największy wpływ na podziały w społeczeństwie, a taki gest dałby jakiś pozytywny impuls. Kiedy mówiłem o tym, że trzeba spróbować doprowadzić do takiej sytuacji, zarzucano mi naiwność, i kiedy ten konflikt na górze się zaostrzał, w pewnym momencie musiałem przyznać, że ci, którzy mi to zarzucają, mają rację.

O tym, jak daleko nam do jedności, przekonał się pan na własnej skórze. Zabolało?

Nie wiem, czy przy okazji odsłonięcia mojej rzeźby w kościele św. Anny można było zrobić więcej, uczynić sytuację bardziej przejrzystą, tak by żadna ze stron sporu nie mogła powiedzieć, że pomnik jest „ich" albo „nasz". Uroczystość poświęcenia pomnika została pomyślana jako uroczystość rodzin ofiar oraz świata akademickiego Warszawy, nie było w każdym razie miejsca na politykę. Pieniądze zdobyte na pomnik podarowała prywatna osoba na łożu śmierci – pani doktor Krystyna Renkawek. Nie pochodziły z żadnego urzędu państwowego ani od partii politycznej. Krzyż przyniesiony po tragedii 10 kwietnia na Krakowskie Przedmieście przez harcerzy należy do nas wszystkich. Jest własnością narodową.

Skończyło się na tym, że na uroczystość odsłonięcia pomnika nie przyszedł nikt z przedstawicieli rodzin związanych z zespołem Antoniego Macierewicza. W dodatku pomnik pańskiego autorstwa uznano za zgodny z intencjami rosyjskiej komisji MAK i nazwano „pomnikiem pancernej brzozy". Jak pan to przyjął?

Pojawiło się też bardzo wiele pozytywnych reakcji, taki też był generalnie odbiór. Dla mnie największą wartość stanowiło spotkanie tych rodzin, które przyszły na uroczystość poświęcenia pomnika, spotkanie z nimi pod krzyżem miało wymiar szczególny. Natomiast głosy, które kwestionowały formę i wyraz pomnika, pojawiły się już po odsłonięciu. Szkoda, że nie próbowano zrozumieć intencji, z jakimi powstawał ten pomnik. Zarzucono mi, że w artystycznej formie powielam kłamstwa z raportu Anodiny. Gdzieś nawet przeczytałem, że moja rzeźba to zdrada. Taki typ komunikacji językowej i stosunku do kogoś, kto ma niekoniecznie takie samo zdanie, dzieli i jest niesprawiedliwy.

Co pan chciał wyrazić swoją pracą?

Chodziło mi o refleksję nad wielką tajemnicą śmierci, która dotknęła naszych oficerów w 1940 r. oraz tych, którzy 70 lat później lecieli, aby złożyć hołd pomordowanym. Ta rzeźba jest też zapisem emocji, które towarzyszyły mi po stracie ojca. Nie chcę ich tu nazywać, zostały zawarte w rzeźbie. Chciałem, żeby zapis tych emocji był czytelny również dla kobiety, która straciła w Smoleńsku męża, dla Polaka, który stracił tam prezydenta, czy każdego, kogo w jakiś sposób ta katastrofa dotknęła. Ta praca nie jest próbą odpowiedzi na pytanie o jej przyczyny. Chciałem tym pomnikiem złożyć hołd, utrwalić pamięć o tych, którzy zginęli.

Część bliskich ofiar pomyślała inaczej, bo w pańskiej pracy krzyż został umieszczony w rozdartym, pękniętym drzewie. Stąd od razu proste skojarzenie ze smoleńską brzozą. A to istotny element sporu między ekspertami Macierewicza i Millera.

Byłem w Smoleńsku i widziałem to drzewo. Niezależnie od tego, czy uderzył w nie samolot, czy też przyszli Rosjanie i zrąbali je siekierą, to drzewo jest i tak związane z 10 kwietnia 2010 r. Widziałem je, robi bardzo silne wrażenie. W tej formie, w tym rozdarciu jest jakiś głuchy krzyk, krzyk świadka tego dramatu. Poza tym bardzo ważna była dla mojej rzeźby symbolika drzewa jako takiego. Całości, która wzrastała i została w jednej chwili złamana, przerwana. Obraz złamanej brzozy jest tak niesamowicie wymowny, że świadczy w głęboki sposób o cierpieniu i śmierci naszych bliskich.

To głębsza refleksja i wydaje mi się, że w debacie smoleńskiej nie ma na nią miejsca. W spłyceniu pańskiej artystycznej wizji również chodzi o to, by pokazać, że ma być zero-jedynkowo...

Niestety, mam wrażenie, że w dużej mierze jest tak, jak pan mówi. W debacie publicznej nie pozostawia się miejsca na cokolwiek poza tym „zerem" czy „jedynką", jakiejś przestrzeni dla inaczej myślących. Niedawno zmarły prymas Józef Glemp w ostatnich swoich słowach, już na łożu śmierci, wezwał Polaków, by się dalej nie dzielili. A mówił to następca prymasa Wyszyńskiego, głowa polskiego Kościoła z nadania papieża Jana Pawła II. Przypominają mi się słowa mojego ojca, który w jednym z wywiadów 20 lat temu mówił o szacunku dla przeciwnika politycznego: „budujemy jako ludzie różni, mający różną przeszłość i w różny sposób argumentujący swoje postawy. Nie powinniśmy jednak w tych sporach przypierać się do muru". Argumentował, że należy walczyć w sposób rycerski, a przeciwnikowi stworzyć przestrzeń do pokazania swoich racji. Trzeba zakładać, że przeciwnikowi również chodzi o dobro.

Piękne słowa, ale dzisiaj obowiązuje inna zasada: kto nie z nami, ten przeciwko nam. Z tradycją rycerską nie ma to nic wspólnego.

Tak, i to powinno niepokoić. Nie trzeba szczególnie dobrze znać historii, zwłaszcza historii Polski, żeby wiedzieć, że nie ma chyba nic, co tak osłabiałoby państwo jak podzielony naród. W pomniku smoleńskim zostawiłem miejsce na nadzieję, mam na myśli krzyż, który wyrasta ponad drzewa, ponad złamaną brzozę. Krzyż w swojej symbolice wyraża cierpienie i śmierć, ale jednocześnie niesie nadzieję. I chyba warto się tego trzymać.

Luty 2013

Materiał Promocyjny
Szukasz studiów z przyszłością? Ten kierunek nie traci na znaczeniu
Kraj
Ruszyło śledztwo w sprawie Centrum Niemieckiego
Materiał Partnera
Dzień Zwycięstwa według Rosji
Kraj
Najważniejsze europejskie think tanki przyjadą do Polski
Kraj
W ukraińskich Puźnikach odnaleziono szczątki polskich ofiar UPA