To mógłby być piękny i przejmujący film. Z chwilami triumfu i rozpaczy. Z grozą wojny i groteską show-biznesu. Szkoda, że prawdopodobnie nie powstanie, bo zrobiłby wiele dobrego dla pamięci bohatera i po prostu dla Polski. Niestety, Jan Karski nie miał szczęścia do kina. Zresztą o tym chciała opowiedzieć Agnieszka Holland w filmie według scenariusza Janusza Głowackiego, którego fabuła miała dotyczyć m.in. hollywoodzkiego epizodu w życiu bohatera. Cała nadzieja w tym, że reżyserka serio traktuje swoją deklarację, którą wygłosiła, odbierając Nagrodę Wolności im. Jana Karskiego. Powiedziała wtedy, że może to być droga przez mękę, ale nazwisko patrona zobowiązuje. On nigdy nie wybierał najprostszych ścieżek. Także w tym wypadku. Tak się składa, że artykuł o książce Karskiego, której trzecie polskie wydanie właśnie się ukazało (jak na 70 lat od premiery nie jest to wiele), musi częściowo traktować o filmach. I to takich, których nie mają państwo szansy obejrzeć. Ale od czego wyobraźnia...
W filmie Agnieszki Holland mogłoby to wyglądać tak: młody i przystojny bohater, człowiek, który rozmawiał z możnymi tego świata, namawiając ich, by pomogli Polsce i spróbowali powstrzymać zagładę Żydów; udaje się do Fabryki Snów. Może powierzchownością pasuje do tego światowego centrum blichtru, ale tylko nią. Ledwie kilkanaście miesięcy wcześniej widział na własne oczy tragedię warszawskiego getta, ludzi umierających na ulicach, chłopców z Hitlerjugend polujących na Żydów, a także drogę do fabryk śmierci. A jeszcze wcześniej był torturowany przez Gestapo tak długo, że próbował popełnić samobójstwo. W tym kontekście dwuletnie życie w ukryciu pod fałszywym nazwiskiem, w ciągłym strachu przed Niemcami, nie wydaje się szczególnie dotkliwe. W roku 1944 był Karski w USA jednym z niewielu wiarygodnych świadków eksterminacji narodów polskiego i żydowskiego. Wojennym bohaterem, który dwukrotnie przedostał się z Polski na Zachód, by dać świadectwo straszliwych niemieckich zbrodni. To wszystko opisał w „Tajnym państwie" i to wszystko miało stać się tematem owego filmu z roku 1944, którego nie nakręcono do tej pory.
Hollywood i Holokaust
Ale czy człowiek, który przeżył i zobaczył to, co Karski, mógł liczyć na zrozumienie w Hollywood? W Kalifornii, gdzie zawsze świeci słońce, na bulwarach rosną palmy, w bajkowych rezydencjach mieszkają największe gwiazdy kina, każdy romansuje z każdym, a dla wielkich wytwórni liczą się tylko pieniądze? Owszem, Hollywood dało wyraz swojemu patriotyzmowi w czasie II wojny światowej, realizując propagandowe filmy. Ale, po pierwsze, można było na tym przyzwoicie zarobić, bo w kraju trwało patriotyczne wzmożenie. Po drugie zaś, producenci byli do tego prośbą i groźbą nakłaniani przez rząd. Kino, jako najpopularniejsze medium, znajdowało się wtedy pod ścisłą kontrolą urzędników i żadna z wytwórni nie śmiała np. złamać nieformalnego zakazu pokazywania Holokaustu. Generalnie w czasie wojny kręcono jednak filmy rozrywkowe, żeby dać ludziom zmęczonym trudami codziennego życia chwilę wytchnienia.
Kiedy Karski wyrusza w lutym 1944 roku na podbój Hollywood, wysłany tam przez ministra informacji rządu londyńskiego Stanisława Kota, wojna wydaje się już wygrana. Rosjanie po bitwie stalingradzkiej prą do przodu, Niemcy oraz Japończycy ponoszą klęskę za klęską i, co najważniejsze, wiadomo już mniej więcej (jesteśmy po konferencji w Teheranie), kto będzie w tej wojnie należał do zwycięzców. Niestety, Polacy znajdą się po stronie przegranych, bo decyzje podejmować będą USA i Związek Sowiecki. A z tym ostatnim rząd w Londynie jest w otwartym konflikcie po odkryciu zbrodni katyńskiej i zerwaniu przez Stalina stosunków dyplomatycznych. Co to ma do rzeczy? Bardzo wiele. Kino to również polityka, co rozumieją wszyscy na świecie poza niektórymi urzędnikami i dziennikarzami znad Wisły. Karski, którego zadaniem jest pozyskiwanie poparcia dla sprawy polskiej za Atlantykiem, za pomocą narzędzi w epoce kultury masowej najskuteczniejszych, stoi w swojej misji na przegranej pozycji. Z kilku powodów. Jednym jest zupełna nieprzystawalność amerykańskiego i polskiego doświadczenia wojny. Trzeba było przecież kilkudziesięciu lat, by do ludzi Zachodu dotarła prawda o niemieckich zbrodniach w Europie Wschodniej, w tym, przede wszystkim, o Holokauście. Wysoce prawdopodobne jest, że publiczność amerykańska zachowałaby się jak Felix Frankfurter, sędzia Sądu Najwyższego USA. Ów wpływowy przedstawiciel społeczności amerykańskich Żydów po wysłuchaniu opowieści Karskiego o zagładzie Żydów miał powiedzieć: „Nie twierdzę, że pan kłamie, ale że ja w to nie wierzę". Bo przecież nie sposób pojąć ogromu zbrodni, jakich dopuścili się „cywilizowani" Niemcy. Czy pokazujący to film miałby w czasie wojny szansę na sukces, to bardzo ciekawe pytanie, na które odpowiedzi nigdy nie poznamy.
Ale jeszcze ważniejsze dla niepowodzenia „filmowej" misji Karskiego są właśnie przyczyny finansowe i polityczne. Gdyby Polacy mogli wyasygnować pieniądze na produkcję, może znalazłaby się wytwórnia gotowa zaryzykować. Niestety, nasz rząd ich nie miał, a ambasador w Waszyngtonie Jan Ciechanowski wątpił, czy nawet to by pomogło. Doskonale interpretował bowiem postępowanie amerykańskich polityków i nastroje opinii społecznej. W owym czasie zwróciły się one jednoznacznie w stronę sowiecką. Nie bez znaczenia była dla tej kwestii wszechobecność agentów pracujących dla ZSRR, co pokazały lata późniejsze, no i prokomunistyczne sympatie establishmentu. W tym elity Hollywood. Nawet jeśli senator McCarthy swoją krucjatę po wojnie prowadził, naruszając konstytucyjne wolności, w jednym miał rację. Sowieci mieli w USA miliony zwolenników umieszczonych w newralgicznych miejscach i byli oni dla Ameryki bardzo niebezpieczni. A to znaczyło, że film sławiący bohaterstwo Polaków skonfliktowanych ze Stalinem nie ma wielkich szans na nakręcenie. Musiałby uzyskać znaczące wsparcie władz USA, a te były projektowi przeciwne w imię dobrych stosunków z Sowietami.