6 października 1958 roku kardynał Angelo [Roncalli] dowiaduje się o ciężkiej chorobie Piusa XII. Natychmiast przerywa prywatną audiencję i udaje się do kaplicy. Będzie się tam modlił niemal nieprzerwanie przez całe trzy dni. Czyżby domyślał się, co go wkrótce czeka? 9 października tuż przed świtem papież umiera. Trzy dni potem kardynał Angelo udaje się do Rzymu na konklawe. Co ciekawe, nie odwołuje żadnych z zaplanowanych wcześniej spotkań, wizyt i podróży.
Nie może w tym momencie nie liczyć się z wyborem na papieża. Już bowiem w marcu 1954 roku, gdy Pius XII zmagał się ze śmiertelną chorobą, francuscy dyplomaci donosili z Rzymu, że być może kolejnym papieżem będzie właśnie Roncalli.
Cztery i pół roku później sytuacja jest jeszcze bardziej korzystna dla Roncallego z powodu jego... starości i podejrzenia o poważną chorobę. Kolegium kardynalskie jest w tym momencie bardzo zredukowane, ponieważ Pius XII po konsystorzu z początku 1953 roku nie mianował już więcej purpuratów. Wydaje się, że nikt nie nadaje się na następcę zmarłego papieża odznaczającego się wybitną, zdecydowanie „majestatyczną" osobowością. Wielu przebąkuje, że idealnym kandydatem byłby Montini, były podsekretarz stanu, a obecnie arcybiskup Mediolanu; kłopot jednak w tym, że nie jest on kardynałem.
W tych okolicznościach idealnym kandydatem jest teraz kardynał o „bezproblemowym", ugodowym charakterze, zdolny przejąć na chwilę stery Kościoła, szybko mianować Montiniego kardynałem... i zaraz potem szybko umrzeć. Zarysowuje się zatem koncepcja papieża „przejściowego". Kardynał Angelo zapewne zdaje sobie z tego wszystkiego świetnie sprawę. Już w Paryżu, gdy zaproszono go do przewodniczenia ceremonii poświęcenia nowego ołtarza w położonym na peryferiach miastach opactwie benedyktynek zamiast ciężko chorego kardynała Emmanuela?Célestina Suharda, odpowiedział, wzdychając: „Ależ oczywiście, że przyjdę. Mam przecież powołanie zapchajdziury!". No i teraz sytuacja się powtarza!
Dostojnicy Kościoła być może uczynili go papieżem z czysto ludzkich pobudek, ale jego Mistrz i Pan miał wtedy zupełnie inne racje