Był jednym z najbardziej inwigilowanych i zapewne znienawidzonych przez władze PRL hierarchów. „Najbardziej wojujący biskup w Polsce, zdecydowany przeciwnik ustroju socjalistycznego, czego daje częsty wyraz w wystąpieniach publicznych” – pisał o biskupie przemyskim w 1977 r. płk Adam Pietruszka, naczelnik Departamentu IV MSW. Nie pomagało nic: tajni agenci, podsłuch zainstalowany w kurii i jego domu, oszczerstwa, rozmowy przedstawicieli władz, skargi słane do episkopatu i Watykanu. Nie ugiął się.
Hardy syn chłopskiego gospodarza z Podola, czuły na wszelkie kłamstwo, zawsze mówił prawdę. Bez dyplomacji. Nie szedł na kompromisy, nie wchodził z przeciwnikiem w dyskusje.
– Stosowałem taktykę otwartości, a oni krytykowali mnie za ostrość wypowiedzi – abp Tokarczuk wspominał w rozmowie z KAI. – Mieli nadzieję, że mnie urobią pod pozorem prowadzenia dialogu.
Ojciec zgodził się, by wstąpił do lwowskiego seminarium – choć jako pierworodny miał zostać na roli – pod warunkiem że nie będzie byle jakim księdzem. Wziął to sobie do serca. Gdy w 1952 r. na KUL – gdzie po studiach został asystentem na wydziale filozofii – wprowadzono komunistyczny Związek Młodzieży Polskiej, na znak protestu wyjechał do Olsztyna. Tam pracował w seminarium i ze studentami. Władzom już wtedy nie podobały się jego homilie i to, że organizuje pielgrzymki młodzieży na Jasną Górę. Nie zgodziły się więc, by w 1958 roku został proboszczem jednej z olsztyńskich parafii. Dlatego zaskakujące było, że w grudniu 1965 roku rząd przystał na to, aby został biskupem. Po fakcie dziwili się nawet sami politycy.
Podobno zdecydowało o tym bałaganiarstwo premiera Józefa Cyrankiewicza. Prymas Wyszyński, zgodnie z ówczesnym prawem, przedstawił rządowi nazwiska kandydatów na ordynariusza diecezji przemyskiej. Rząd miał trzy miesiące, by zgłosić zastrzeżenia, ale pismo, niezauważone, spokojnie przeleżało na biurku premiera.